Gazeta Wyborcza: PO nie może wyrwać się z kręgu dyskusji dyktowanej przez PiS. Na boczny tor zeszły programy edukacyjne, obniżenie barier dla przedsiębiorczości, niskie podatki – pisze jeden z założycieli Platformy Obywatelskiej ANDRZEJ OLECHOWSKI

Od 1989 r. debata publiczna nigdy nie była tak jałowa, tak egoistycznie skoncentrowana na sprawach dotyczących jedynie klasy politycznej. Żenujące epizody brutalnej walki o władzę przeplatają się z dyskusją na tematy tak odległe od rzeczywistości i potrzeb, że aż absurdalne.

Weźmy politykę zagraniczną. Środowisko, które “odzyskało” MSZ, proponuje takie na przykład tezy: “romańsko-germański rdzeń” Europy chce podporządkować sobie Słowian (Zdzisław Krasnodębski); Polska byłaby członkiem UE i NATO, nawet gdyby Niemcy się temu sprzeciwiły (Mariusz Muszyński i Krzysztof Rak); Polska stanie się partnerem w UE dopiero wówczas, gdy będzie reprezentować swój region wobec USA (Konrad Szymański). Polityka oparta na takich założeniach byłaby polityką konkurencji, napięć i konfliktów, prostą drogą do piekła lat 30. i 40. ubiegłego wieku. Najbiedniejsze społeczeństwo Unii, utrzymujące się z eksportu towarów i ludzi (głównie do Niemiec), potrzebuje współpracy i szeroko otwartych drzwi do rynków sąsiadów, a nie politycznej rywalizacji i napięć. Taka polityka nie jest więc dla niego żadnym wyborem.

W sprawach krajowych niemal cały wysiłek intelektualny polityków absorbuje lustracja, dochodzenie do “prawdy” (Jacek Kuroń kolaborantem – hańba!) i walka z “układem”. Tematy równie bezpłodne. Po pierwsze, wiarygodność – osób, środowisk, przedsięwzięć – winny ustalać sądy. Opinie polityków w tej kwestii są stronnicze i dlatego nikt ich nie szanuje. Wnoszą tylko wątpliwości i zamęt.

Po drugie, tematy te nie mają związku z zadaniem naprawy państwa. Państwo polskie należy do najbardziej niesprawnych w Europie – i ten właśnie fakt powinien być pierw-szorzędnym tematem debaty publicznej. Jednakże teza, że państwo ulegnie poprawie w wyniku przemiany moralnej, należy do sfery propagandy, a nie do polityki realnej. “Nierozliczeni” Austriacy czy Hiszpanie, “żyjący w fałszu, postmodernistyczni” Holendrzy mają dobrze funkcjonujące urzędy. Kluczowe dla naprawy państwa są: profesjonalizm urzędników, ograniczone i jasne uprawnienia polityków, przejrzystość, ścisła kontrola budżetu. Słowem – służba cywilna i odpartyjnienie. Tu akurat notujemy regres – nasze urzędy nasycane są niekompetentnymi działaczami partyjnymi, arogancja instytucji rządowych wyraźnie rośnie. Państwo ulega dalszej dewastacji, nie zaś naprawie.

Po trzecie, tylko niewielka część Polaków bezpośrednio zależy od sektora państwowego. Prawdziwe życie toczy się gdzie indziej – w firmach prywatnych i za granicą. Dla tych ludzi obecna debata równie dobrze mogłaby dotyczyć życia na Marsie.

Chuć rządu dusz

Kto z taką debatą może wiązać swoje starania o awans życiowy, swoje marzenia i plany? Może tylko część elity politycznej – kilka osób niecierpliwiących się w kolejce na piedestał oraz parę tysięcy aktywistów partyjnych i karierowiczów, którzy mają nadzieję objąć zwolnione posady państwowe. Dla ogromnej większości Polaków ta debata jest całkowicie bezpłodna.

Co nie znaczy, że jest obojętna i nic nie kosztuje. Zaspokajanie “chuci rządu dusz” – jak mawiał Tadeusz Konwicki – to jednak szkodliwa patologia. Koncentracja na interesach i obsesjach elity politycznej, na sprawach, które nie przysporzą Polakom ani bogactwa, ani satysfakcji, wiąże się z zaniechaniem spraw ważnych dla interesu narodowego. To jedna szkoda.

Druga bierze się z niebezpiecznego odejścia od wartości stanowiących podstawę harmonijnego rozwoju społecznego. Koncentrując się na samej tylko walce o władzę, politycy dopuścili do głównego nurtu debaty publicznej poglądy i postawy antysemickie, ksenofobiczne, bigoteryjne i faszyzujące. Ta skandaliczna akceptacja kołtuństwa już przynosi odczuwalne szkody – niepokoi wiele grup społecznych, w tym rozmaite mniejszości. W dłuższym okresie stawką jest nasza tożsamość i kultura, charakter narodowy.

Trzecia szkoda to spadek – i tak już niskiego – autorytetu państwa, jego instytucji i funkcjonariuszy (polityków). Spiskowe teorie i brutalne ataki na sądy, bank centralny, rządowe grona doradcze itp. skutecznie osłabiają nie tylko te, ale też wszystkie instytucje państwa. Pięciokrotna zmiana na stanowisku ministra finansów w ciągu niecałego roku trywializuje ten urząd, odziera go z powagi i autorytetu potrzebnych do realizacji jego misji.

I wreszcie – choć wszystkie te wydarzenia nie dotyczą bezpośrednio życia Polaków, to jednak utrwalają nieszczęsną “kulturę zawiści i nieufności” (Janusz Czapiński). Nasi rodacy najmniej ze wszystkich Europejczyków ufają sobie nawzajem – tylko co dziesiąty ufa innym ludziom, podczas gdy czyni tak co siódmy Duńczyk i co czwarty Niemiec. Jesteśmy też najczęściej (wraz z Grekami) przekonani, że inni ludzie chcą nas wykorzystać – tak uważa blisko połowa Polaków. Ten stan umysłów tłumaczy, dlaczego popularność zdobywają partie szczujące jednych na drugich, ale też dowodzi ogromnej słabości naszego społeczeństwa. W dobie globalizacji wspólnoty niespójne, zatomizowane, wewnętrznie skonfliktowane mają marne szanse na sukces; mogą co najwyżej walczyć o przetrwanie.

Rozwój, głupcze!

Jak to się stało, że znaleźliśmy się w tak trudnej i jednocześnie tak absurdalnej sytuacji? Dlaczego daliśmy sobie narzucić debatę tak nieistotną, niezwiązaną z realnymi wyzwaniami? Przecież PiS popierany jest ledwie przez trzecią część elektoratu.

Jeden powód jest oczywisty – środowisko, które sformułowało projekt IV Rzeczypospolitej, okazało się zdolne do zdobycia władzy, ale niezdolne do jej sprawowania z pożytkiem dla Polski. Chyba nikt się nie spodziewał, że hasło IV RP okaże się tak żałośnie puste. Do dziś przecież nie wiadomo, czym ta Rzeczpospolita miałaby się różnić od poprzednich – wyższością rządu ludzi nad rządami prawa? Wielki to wstyd dla przywódców tego środowiska.

Drugi powód też wydaje się ewidentny – choć dyskusja toczy się pod dyktando PiS, to jednak skwapliwie angażuje się w nią cała klasa polityczna. IV RP rozpala emocje polityków i mediów wszystkich odcieni.

Najdziwniejsza w tym układzie jest obecność Platformy Obywatelskiej. Ta partia powstała z ambicji “uwolnienia energii Polaków” – i o tym powinna przede wszystkim mówić, nie dając się wciąg-nąć do tak absurdalnej debaty. Od kiedy jednak postanowiła się zająć przede wszystkim państwem, a nie ludźmi, od kiedy pozwoliła się opanować trawiącej polską prawicę obsesji rozliczenia z PRL, nie jest w stanie wyrwać się z kręgu dyskusji dyktowanej przez PiS. Na boczny tor zeszły ambitne programy edukacyjne, obniżenie barier dla przedsiębiorczości, niskie podatki. I choć Donald Tusk mówi (i słusznie) o “cywilizacyjnej różnicy” pomiędzy PO i PiS, w wypowiedziach polityków Platformy trudno dostrzec tę różnicę. Trudno sobie wyobrazić fundamentalną – “cywilizacyjną” – odmienność polityki ewentualnego premiera Jana Rokity czy ministra Jacka Saryusza-Wolskiego od tej polityki, którą dziś realizują Jarosław Kaczyński i Anna Fotyga.

Ta sytuacja jest nie do wytrzymania. Trzeba bić na alarm. Trzeba debatę publiczną skierować na inne tory. Przedmiotem naszej dyskusji powinien być przede wszystkim awans życiowy Polaków. Rozwój, głupcze!

Po Europie – bez celu

W świadomości społecznej nie funkcjonuje dziś żaden wspólny cel, żadne wspólne wyobrażenie przyszłości – kim chcemy być, dokąd i jak chcemy dojść. Do niedawna takim celem była Unia Europejska, w której Polacy dostrzegali szansę na osiągnięcie pewnego poziomu cywilizacyjnego, podobnych praw i uznania, jakimi cieszą się bogate kraje Zachodu. Dziś nie ma wizji, która łączyłaby osobiste i wspólne ambicje, stanowiła drogowskaz dla wyborów życiowych. Zajęci sobą politycy odpowiedzialność za rozwój sprywatyzowali – zepchnęli na sektor prywatny (który na szczęście jest w świetnej formie) i na UE (która dostarcza wielkich środków, ale na wybrane przez siebie przedsięwzięcia).

Ta pustka pojawia się w chwili, gdy wizja i przywództwo są nam szczególnie potrzebne. Polacy – zwłaszcza młodzi, ale nie tylko – dobrze odnaleźli się w Unii. Po krótkim okresie niepewności z wigorem zabrali się do “zagospodarowania” Europy, włączyli Unię do swoich planów i działań. Efekty są imponujące. Już dziś miliony osób uczą się i pracują za granicą, kupują zagraniczne firmy i posiadłości, słowem – działają tam jak u siebie. Inni pracują w kraju na potrzeby unijnych firm i konsumentów, wykorzystują środki unijne, rozwijają wspólne przedsięwzięcia z unijnymi partnerami.

Ta nowa szczęśliwa sytuacja niesie jednak ze sobą wiele znaków zapytania. Czy w dłuższym okresie damy sobie radę na tak otwartym i wyrównanym boisku? Czy podołamy tak bezpośredniej konkurencji? Czy ci, którzy wyjechali i wyjadą, pozostaną Polakami?

Niewątpliwie ciąży nam niska jakość instytucji państwa polskiego, infrastruktury technicznej i pracy. Analitycy międzynarodowi przyznają nam coraz niższe miejsce w rankingach konkurencyjności. Polskie przedsiębiorstwa mogą nie podołać ambitnym planom zagranicznych partnerów, inwestorzy mogą przenieść swe pieniądze do innych, bardziej konkurencyjnych krajów. Polacy pracujący za granicą mogą stać się emigrantami, cudzoziemcami polskiego pochodzenia.

Dziś łatwo się z Polską rozstać. Nasze wykształcenie okazało się pełne luk. Wartość dyplomów i zaświadczeń zawodowych – niska. Pomoc konsularna – żadna. Wizerunek Polski – słaby. Pełny kontakt z krajem – utrudniony. Polski paszport jest mniej wart od innych, łatwo na niego machnąć ręką. Całkiem realna wydaje się groźba, że w europejskim i globalnym podziale pracy Polacy wykonywać będą tylko proste zajęcia, a Polsce zabraknie talentów i kwalifikacji, aby przyspieszyć swój rozwój.

Wynosić ludzi do góry

Jak sprawić, by Polacy dali radę, by mogli się ścigać z innymi jak równy z równym? Odpowiedzią na to wyzwanie nie są lekcje patriotyzmu, podkreślanie historycznych zasług i promocja wymuszonej solidarności polegającej na transferach dochodów od tych, którzy je uzyskali, do tych, którym się nie powiodło. Jest nią natomiast strategia rozwoju kultury eksponującej pracę jako jedyną drogę do awansu życiowego. Jest nią także budowa instytucji kształtujących kreatywność i solidność – szkół i uczelni przygotowujących do życia w globalizującym się świecie (a nie “krzewiących cztery P” ministra Giertycha), wymagających, a przez to cenionych certyfikatów poświadczających nabyte umiejętności, odblokowania ścieżek szybkiego awansu dla osób aktywnych i przedsiębiorczych. Jest nią wreszcie tworzenie rozwiązań, które zapewnią najwyższy poziom uprzywilejowania Polaków we wszystkich krajach oraz życzliwe wsparcie przebywających tam rodaków.

Być dobrym w Europie – to nie ekstrawagancja, złoty zegarek z wodotryskiem. Europa to dziś nasze podwórko. Mieć dokonania i uznanie – to skromne marzenie. Tak skromne i zwykłe, jak zwykłe jest uparte dążenie każdej rodziny do godności. Aby jednak móc je spełnić, potrzebny jest program działań nowoczesnych, z polotem, adresowanych do obywatela, a nie do państwa. Program awansu Polaków w Europie. Nie zaś program “mocnej Polski w Europie”. Taki cel to stawianie wozu przed koniem. Z mocnej pozycji państwa w stosunkach międzynarodowych niewiele dla obywateli wynika. Przeciwnie, gdy awansują obywatele, awansuje też państwo.

Kto taki program sformułuje? To pytanie kieruję do Platformy Obywatelskiej. Wciąż pozostaje ona nadzieją środowiska, które ją współtworzyło. Nadzieją ludzi przekonanych do liberalnych idei w gospodarce, zgorszonych zawłaszczaniem państwa przez partie, ludzi, dla których przeszłość nie jest kryterium wyborów politycznych. Nawet jeśli wielu z nas uważa dziś PO jedynie za mniejsze zło.

Korzystając z obecnego ożywienia politycznego i nadchodzących wyborów, Platforma musi wnieść nowy ton do debaty publicznej. Ton pozytywny – wiary w zdolności Polaków, w nadrzędność obywateli, w służebność państwa. Musi dowieść, że Polska nie jest krajem, który – jak mówi trener naszej reprezentacji piłkarskiej Leo Beenhakker – “ściąga ludzi w dół, zamiast wynosić do góry”. Jeśli Platforma nie sprosta temu oczekiwaniu, trzeba będzie stworzyć inną partię.

ANDRZEJ OLECHOWSKI

ekonomista, minister finansów w rządzie Jana Olszewskiego (1992), minister spraw zagranicznych w rządzie Waldemara Pawlaka (1993-95), jeden z trójki założycieli Platformy Obywatelskiej, kandydat w wyborach prezydenckich 2000 r.