Najważniejszy grzech polityki zagranicznej odchodzącego rządu to podporządkowanie jej celom krajowym, a nie zewnętrznym. Zarzut bardzo poważny, grzech śmiertelny. Inaczej jednak tej polityki nie daje się zrozumieć, wydaje się ona skrajnie niekompetentna, całkowicie oderwana od realiów. Rzeczywistość, z którą się zmaga, jest nieprawdziwa, obiektywnie nie istnieje, jest jedynie jej własnym wytworem.
Na przykład w owej rzeczywistości nasza niepodległość jest zagrożona przez „romańsko-germański rdzeń” Europy, stosunki w Europie są konfrontacyjne, są grą o sumie zerowej, członkostwo Polski w Unii Europejskiej jest nietrwałe (albo też sama Unia jest nietrwała). Polityka oparta na tak opacznych założeniach nie może niczego osiągnąć, jest całkowicie nietrafna. Nabiera sensu dopiero, gdy spojrzeć na nią przez pryzmat spraw wewnętrznych. W tym kontekście staje się zrozumiała i skuteczna. Uzasadnia potrzebę wzmacniania państwa narodowego i mobilizuje dlań poparcie. Buduje poczucie zagrożenia zewnętrznego i mobilizuje poparcie dla tych, którzy to zagrożenie dostrzegają i chcą nas przed nim bronić. Tworzy wygodne pole dla konfrontacji z opozycją na gruncie patriotyzmu i obrony najwyższych wartości. Tyle że to nie są zadania polityki zagranicznej.
Drugi grzech to brak zasad. I ten zarzut jest ciężki, zwłaszcza wobec partii, która podkreśla przywiązanie do zasad. Ale jak inaczej wyjaśnić zdumiewającą – i nie mającą odpowiednika w minionych 18 latach – nieprzewidywalność, niestabilność polityki zagranicznej? Te wszystkie zaskakujące zmiany frontu w przypadku traktatu konstytucyjnego, pierwiastka, umów z Niemcami, inicjatyw regionalnych. Człowiek z zasadami to przede wszystkim człowiek przewidywalny, stały. Cóż było stałego w polityce zagranicznej ostatnich dwóch lat? Chyba tylko zaskoczenia.
Polityka bez celów i zasad nie może być twórcza, może być tylko reaktywna. Nic zatem dziwnego, że – z wyjątkiem źle zresztą zdefiniowanej i poprowadzonej inicjatywy energetycznej – minione dwa lata zapisały się w historii polskiej dyplomacji jako szczególnie bezpłodne, pozbawione wartościowych propozycji. Polska broniła, zwalczała, tupała, obrażała się i obrażała innych, ale niczego nie zaproponowała w dziedzinach o kluczowym znaczeniu dla naszego powodzenia: reformy Unii Europejskiej, wspólnej polityki zagranicznej, członkostwa Ukrainy, zacieśnienia wspólnoty atlantyckiej, uwolnienia gospodarki. Czysta strata czasu.
Polski nie stać na nierealistyczną, pasywną politykę zagraniczną. Nasz los zbyt mocno zależy od czynników zewnętrznych. Polska polityka zagraniczna wymaga więc gruntownego odnowienia. Ta nowa powinna być skoncentrowana, strategiczna i aktywna. Skoncentrowana, ponieważ jesteśmy niezamożnym krajem bez globalnych ambicji i interesów. Wszystkie nasze interesy skupione są w regionie, Europie i obszarze atlantyckim. Region jest wciąż niestabilny. Unia Europejska jest kluczowa dla naszego powodzenia. Bezpieczeństwo Unii zależy od trwałości wspólnoty atlantyckiej. Oto cała esencja polskiej polityki zagranicznej.
Strategiczna to znaczy wsparta na stałych zasadach. Jest taki żart o wybitnym hydrauliku, który przed każdą robotą sprawdzał coś na kartce w portfelu. Raz ten portfel zostawił i uczeń natychmiast rzucił się sprawdzić, cóż za tajemną wiedzę mistrz ma tam zapisaną. Na kartce była tylko notatka: „zakręcanie – w prawo”. Chciałbym, aby nowy minister spraw zagranicznych zapisał sobie trzy równie fundamentalne zasady: „przyjaciele blisko, wrogowie daleko”, „w kupie raźniej” oraz „aby wygrać – musisz kupić los”. Omówmy te zasady, gdyż to właśnie one mają odróżniać nową politykę zagraniczną od obecnej.
Najważniejszą z nich powinna być dbałość o dobre stosunki z sąsiadami. Relacje w naszej części kontynentu nie są na tyle dobre, aby można ich rozwój pozbawić stałej troski i strategicznego kontekstu. Trzeba je pielęgnować jak wrażliwą roślinę. Trzeba je utrzymywać w dyscyplinie stałych zasad. Innymi słowy, historia i geografia nadal nakładają ograniczenia na bieżącą politykę wobec sąsiadów, nie pozwalają zachowywać się całkowicie swobodnie, bez oglądania się na ich zdanie, bez zobowiązań, nie pozwalają kierować się tylko doraźnymi celami i interesami. Dlatego naszych sąsiadów w Unii powinniśmy traktować jako naturalnych – najbliższych i stałych – sojuszników we wszelkich inicjatywach zagranicznych.
Dziś polityka regionalna jest w rozsypce – stosunki z każdym z sąsiadów są gorsze niż dwa lata temu! Najgorsze są relacje z Niemcami, które musimy pilnie naprawić powracając do cierpliwej budowy polsko-niemieckiej wspólnoty interesów. To będzie też krok do poprawy stosunków z innymi sąsiadami (któż chce trzymać się z kimś, kto z niezrozumiałych powodów kłóci się z najsilniejszym chłopakiem na podwórku?), ale niewystarczający. Mamy pretensje do Niemców, że nie uzgadniają swoich decyzji z mniejszymi krajami. A jak postępuje Polska? W której z ważnych spraw w ostatnich sześciu latach uznała argumenty swoich sąsiadów? MSZ powinien mnożyć regionalne konsultacje, uzgodnienia i inicjatywy. I nie pchać się na pierwszy plan, dać również innym pole do popisu. Polski minister spraw zagranicznych musi odzyskać w regionie opinię kogoś, na kim można polegać.
Bez poprawy stosunków z Niemcami nie zrealizujemy żywotnie dla nas ważnego projektu włączenia Ukrainy do integracji europejskiej. Nie rozwiążemy też problemu Rosji. Z rosnącym niepokojem obserwujemy, jak na scenę światową powraca historyczny Rosjanin (nie homo sovieticus, jak chcą niektórzy, bo dzisiejsza polityka Rosji ma dużo głębsze korzenie) centralizujący kraj, rozbudowujący potęgę militarną, siłą lub podstępem podporządkowujący sobie najbliższe otoczenie, stosujący logikę równowagi sił w relacjach z innymi mocarstwami. Ten powrót musi nas martwić, ale nie powinien dziwić. Jaką inną opcję miała Rosja niż powrót do roli samodzielnego mocarstwa? Czy zaproponowaliśmy jej miejsce w nowej architekturze europejskiej, miejsce pożyteczne dla Europy i satysfakcjonujące dla Rosji? Nie ma co się teraz dziwić, że wraca ona do wypróbowanych metod i środków, a my nie mamy na to żadnego wpływu. Nie trzeba być Wernyhorą, aby wiedzieć, czym ta sytuacja grozi i że trzeba jej przeciwdziałać. Wiadomo też, w jaki sposób – poprzez wspólną politykę UE. Ta jednak – chcę to podkreślić z całym przekonaniem – nie jest możliwa do czasu szczerego porozumienia polsko-niemieckiego w tej sprawie. Inaczej na Rosję patrzą Polacy, którzy ufają Niemcom, inaczej ci, którzy się ich boją. Podzieleni są też Niemcy.
W polityce europejskiej główną zasadą powinno być dążenie do coraz ściślejszej Unii. Tak właśnie działały kolejne polskie rządy po 1989 r. Pomne tragicznych doświadczeń Polski w szarej strefie między Wschodem i Zachodem dążyły do zakorzeniania Polaków w stale zacieśniającej się wspólnocie zachodniej.
Ostatni rząd skupił się na podkreślaniu szczególności Polski, jej odrębności, tak co do historii i tożsamości, jak i celów oraz interesów. Mimo że Polacy doskonale się w Unii poczuli, mimo że korzyści z członkostwa zaznali już chyba wszyscy – od rolnika do profesora fizyki – przy niemal każdej okazji byliśmy przez ten rząd przekonywani, że nasz punkt widzenia i interes są odmienne od unijnych, że jesteśmy my i są „oni”. Żelazną zasadą stało się, aby do Brukseli jeździć po to, aby coś wyrwać, coś obronić, coś uniemożliwić, kogoś osłabić, nigdy, aby w czymś pomóc. W konsekwencji i „oni” zaczynają widzieć coraz więcej różnic, sprzeczności interesów, zaczynają się od nas znowu oddalać. Ten proces jest w najwyższym stopniu dla nas niebezpieczny – trzeba go pilnie zatrzymać i odwrócić.
Wreszcie politykę bezpieczeństwa determinować musi troska o spójność wspólnoty atlantyckiej. Polityka ma na celu zapewnienie, że narody wspólnoty atlantyckiej nigdy więcej nie zostaną podzielone. Że wszystko, co może narazić na ryzyko wspólne bezpieczeństwo, będzie przez tę wspólnotę usuwane lub neutralizowane. Kluczowym słowem w tym zadaniu jest „wspólnota”. O tym polscy przywódcy w ostatnich latach zapomnieli, skupiając się na próbie budowy uprzywilejowanych, strategicznych stosunków bilateralnych z USA. Do tego stopnia, że padły nawet niemądre i nieodpowiedzialne słowa o nieadekwatności NATO jako gwaranta naszego bezpieczeństwa. Polska musi dbać o sprawność i spójność NATO. Zacieśnianie stosunków wojskowych z USA (czego jestem przekonanym zwolennikiem) powinno przebiegać w ramach NATO. Polskich sił zbrojnych należy za granicą używać jedynie w operacjach NATO albo w uzgodnieniu z NATO. Polacy muszą mieć pewność, że gdy narażają życie swoich synów, to czynią to z najwyższej konieczności, dla bezpieczeństwa kraju. Jakiekolwiek inne uzasadnienie jest niewyobrażalne. Wierzę, że stwierdzenie premiera Kaczyńskiego (w telewizyjnej debacie z Donaldem Tuskiem), iż pobyt naszych wojsk w Iraku służy prestiżowi Polski, było przejęzyczeniem.
W działaniach na rzecz spójności wspólnoty atlantyckiej Polska musi też zająć się sama sobą. Jak pokazują badania opinii publicznej, troska o dobre relacje ze Stanami Zjednoczonymi szybko traci poparcie społeczne. Według najnowszej edycji sondaży Transatlantic Trends, poparcie dla przywództwa amerykańskiego spadło w Polsce w latach 2002–2007 aż o 23 punkty, a dla NATO o 18 punktów.
Platforma Obywatelska może być odnowicielem polityki zagranicznej. Ma potrzebne do tego poglądy (z wyjątkiem kilku niefortunnych pomysłów, o których, miejmy nadzieję, zapomni) i ludzi. Może tej polityce nadać kierunek i impet, które przyniosą Polakom korzyści i satysfakcję oraz przywrócą opinię wartościowego partnera. Przeszkadzać w tym dziele będą autorzy dotychczasowej polityki. Nowy rząd nie powinien zawierać z nimi żadnych kompromisów. Z szacunku dla 70 proc. wyborców, którzy głosowali przeciw obecnej władzy (a i wśród wyborców PiS było wielu krytyków polityki zagranicznej).
Od prezydenta winien wymagać wsparcia swojej polityki (konstytucja jasno stanowi, że to „rząd prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną”) albo odsunięcia się od niej. Nie musi obawiać się upublicznienia ewentualnego konfliktu – zostanie on przyjęty ze zrozumieniem przez polską i zagraniczną opinię publiczną. Pod żadnym jednak pozorem rząd nie powinien wdać się w czystki i przepychanki personalne. Gdyby prezydent chciał blokować pożądane zmiany, trudno. Aby skutecznie prowadzić politykę, nie trzeba mieć „własnych” ludzi (proszę spytać w innych krajach), wystarczy dokładnie definiować zadania i kontrolować ich wykonanie.
Andrzej Olechowski
dla “Polityki”
Nr 46, 17 listopada 2007r.