PO i PiS stały się jednymi z najbardziej przewidywalnych elementów polskiej demokracji. Tak trwałych demokratycznych instytucji w kraju mamy cały czas bardzo niewiele – pisze Andrzej OLECHOWSKI
Przed wojną polską politykę zdominował spór Piłsudskiego z Dmowskim. Był on tak silny, że nawet po ich śmierci ówczesne życie publiczne sprowadzało się do rywalizacji sanacji z endecją. W III RP ten dualizm powrócił w postaci konfliktu Kaczyńskiego z Tuskiem. Obaj przez dwie ostatnie dekady wręcz zabetonowali scenę polityczną, skutecznie blokując inne inicjatywy. Tej dominacji wcześniej nic nie zapowiadało. Gdy Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość powstawały na początku XXI wieku, ich pełna supremacja wydawała się wtedy równie prawdopodobna, jak zdobycie przez polskiego naukowca Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Stało się całkowicie inaczej. W jaki sposób obie formacje osiągnęły tę pozycję?
Angażowałem się w projekt budowy Platformy Obywatelskiej od samego początku. Inicjatorem rozmów o jej utworzeniu był Donald Tusk. Wcześniej poniósł porażkę w wyborach na przewodniczącego Unii Wolności. Nowe władze UW – z prof. Bronisławem Geremkiem na czele – popełniły kardynalny błąd, wycinając z nowego kierownictwa Unii wszystkich polityków związanych z dawnym Kongresem Liberalno-Demokratycznym. W ten sposób Tusk i jego polityczne zaplecze poczuli się właściwie wypchnięci z UW. Z tego wziął się pomysł budowania czegoś nowego.
Zacząłem rozmawiać z Tuskiem o nowej formacji pod koniec 2000 r. Najpierw to były krótkie rozmowy w kawiarni przy placu Na Rozdrożu. W grudniu spotkaliśmy się w szerszym gronie na kolacji. Oprócz Tuska i mnie byli tam m.in. Paweł Piskorski, Jan Krzysztof Bielecki. Przekazałem, że jestem gotów zaangażować się w tworzenie nowej partii, ale jednocześnie zaproponowałem, by dodatkowo dołączyć do tych prac jeszcze polityków ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (SKL). Zależało mi na tym, aby tworzone właśnie przez nas ugrupowanie miało pełną ofertę dla osób, które mnie poparły w wyborach prezydenckich w 2000 r. W tamtych wyborach – startując bez zaplecza partyjnego – zdobyłem 17 proc. głosów, poparło mnie 3 mln Polaków. Późniejsze badania pokazały, że duża część z nich miała konserwatywne, chadeckie poglądy. Czułem się tym zobligowany, dlatego dążyłem do tego, aby w nowo tworzonej partii było także miejsce dla silnie zarysowanego skrzydła centroprawicowego.
Tusk to rozumiał i zaczął rozmowy o współpracy z ówczesnym marszałkiem sejmu Maciejem Płażyńskim, z którym znał się jeszcze z czasów działalności w opozycji antykomunistycznej w Trójmieście. Sprawy potoczyły się szybko. Niedługo po pierwszej kolacji doszło do kolejnego dużego spotkania – udział w nim brał też Płażyński. Miejscem rozmów było mieszkanie Andrzeja Zakrzewskiego, ministra kultury w rządzie Jerzego Buzka. Sam Zakrzewski zmarł rok wcześniej, na spotkanie zaprosiła nas jego córka. Wtedy podjęliśmy decyzję o starcie. 20 stycznia 2001 r. w hotelu Sheraton zorganizowaliśmy konferencję, podczas której ogłosiliśmy początek nowego ugrupowania.
Zakładaliśmy, że PO będzie ugrupowaniem o profilu liberalno-konserwatywnym: liberalnym pod względem gospodarczym i konserwatywnym światopoglądowo. W ten sposób chcieliśmy uzyskać kontrast wobec rządzącego w tamtym okresie prawicowego AWS i rosnącego w sondażach lewicowego SLD. Od samego początku udało nam się wyzwolić dużą energię wokół całego projektu. Wszyscy podzielali entuzjazm ludzi wodujących start-up, w który bardzo wierzyli. Oddzielna sprawa, że samym entuzjazmem wiele byśmy nie osiągnęli. „Pomysły są łatwe, wdrożenie jest trudne” – mawiał guru zarządzania Guy Kawasaki. W tamtym momencie uruchomienie nowego projektu politycznego znajdowało się jednak absolutnie w naszym zasięgu. Byliśmy w stanie go wdrożyć przede wszystkim dlatego, że cała trójka ojców założycieli Platformy – Płażyński, Tusk i ja – znajdowała się w politycznym uderzeniu. Mnie niosła fala zaskakująco dobrego wyniku w wyborach prezydenckich rok wcześniej, tygodnik „Wprost” uznał mnie za Człowieka Roku 2000. Tusk dopiero budował swoją popularność, ale roznosiła go energia – nie mógł się realizować w Unii Wolności, gdyż tam pozbawiono go możliwości działania, a jako wicemarszałek senatu miał mało zajęć. Z kolei Płażyński wygrywał rankingi na najpopularniejszego polityka w kraju. We trzech stanowiliśmy naprawdę dużą siłę, dlatego od samego startu naszemu projektowi towarzyszyło tak wysokie zainteresowanie.
Skąd nazwa „Platforma Obywatelska”? To była moja propozycja. Od początku nie chcieliśmy budować partii masowej, mającej dziesiątki tysięcy członków. Według założenia mieliśmy stworzyć partię kadrową, swoistą platformę, wokół której będą funkcjonować organizacje pozarządowe, czyli obywatele. Oczywiście wiedzieliśmy, że musimy mierzyć zamiary podług sił. Mieliśmy świadomość, że nie mamy szans na imponujący wynik wyborczy, w 2001 r. pozycja SLD (w sondażach poparcie dla niej przekraczało 40 proc.) była nie do podważenia. Bardziej liczyliśmy, że uda nam się zająć na scenie politycznej pozycję, jaką ma w Niemczech FDP – ugrupowanie, które bez problemu przekracza próg wyborczy, a później staje się nieodłącznym komponentem poszczególnych układanek koalicyjnych. Liczyliśmy, że my również osiągniemy status ważnego koalicjanta większych partii i w ten sposób zyskamy możliwość realizowania własnych postulatów programowych.
Niejako równolegle do naszych działań swoją nową partię tworzył Jarosław Kaczyński. Byłem pochłonięty budową naszej formacji i nie miałem czasu bliżej się przyglądać jego działaniom, nie miałem z PiS żadnych kontaktów politycznych. Zauważałem, że z mojej perspektywy Kaczyński błądził, wygłaszał różne kosmiczne teorie. Patrzyłem na niego i jego brata jak na radykałów palących na demonstracjach kukłę Lecha Wałęsy. PiS wystartował kilka miesięcy po nas na fali popularności byłego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego. Wtedy nie wyobrażałem sobie nawet, że to ugrupowanie może być w stanie uzyskać centralne miejsce w polskiej polityce, które zajmuje obecnie. Ale też nie wydawało mi się, żeby Platforma miała szansę zająć główne polityczne miejsce. Nie przyszło mi do głowy, że już za kilka lat stworzą one duopol, który stanie się dwugłowym hegemonem na scenie politycznej.
Start Platformy w pierwszych wyborach w 2001 r. wypadł nieźle, ale nie rewelacyjnie. Udało nam się zdobyć solidny, kilkunastoprocentowy wynik, wyprzedziliśmy m.in. PiS. Władzę w tamtej kadencji przejęło SLD, które jako pierwsza partia po 1989 r. przekroczyła próg 40 proc. głosów w wyborach. Ale w czasie kadencji wybuchła „afera Rywina”, która doprowadziła do implozji Sojuszu. Poparcie dla tego ugrupowania się załamało. Największymi beneficjentami tego okazały się dwa ugrupowania o postsolidarnościowym rodowodzie: PiS i Platforma.
W 2005 r. rozpoczęły się rozmowy między tymi partiami o utworzeniu wspólnego rządu. Kandydatem PO na premiera był Jan Rokita, który wywodził się ze środowiska Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. On sam zbudował sobie bardzo silną pozycję w polityce swoją rolą w komisji śledczej wyjaśniającej „aferę Rywina”. Jednak mimo tego sukcesu błędem okazało się stawianie na niego. Zresztą od początku byłem przeciwny próbom budowania koalicji z PiS. Tak samo uważam za błąd wciągnięcie na pokład PO środowiska SKL, bo w ten sposób ugrzęźliśmy w niekończących się żenujących negocjacjach koalicyjnych z PiS. Bez partii Artura Balazsa, Jana Rokity czy Aleksandra Halla Platforma pozostałaby zwartą formacją liberalną z lekkim rysem konserwatywnym. Oddzielna sprawa, że bez silnie zarysowanej prawicowej wrażliwości PO pewnie nie stałaby się tak dużą partią, jaką jest obecnie. Tę sytuację częściowo rozładował fakt, że ostatecznie w 2005 r. koalicja z PiS nie powstała. Decyzję o tym podjął Tusk. Właśnie brak nawiązania współpracy z partią Kaczyńskiego sprawił, że notowania Platformy tak wystrzeliły w górę w 2007 r. Tak właśnie doszło do ukształtowania się tego duopolu, układającego polską politykę przez dwie dekady.
Główną cechą ówczesnej Platformy była nowoczesność. Na początku XXI wieku polska polityka kojarzyła się z przaśnością, ewentualnie z przeintelektualizowanymi „gadającymi głowami” w stylu polityków Unii Wolności. Styl PO był krańcowo inny. Od samego początku organizowane przez nas spotkania trwały krótko, dynamiczne, z biglem. Odbywały się na stojąco, ale trwały zaledwie po kilkadziesiąt minut, więc nikt nie zdążył się zmęczyć. To silne odświeżenie politycznej konwencji działało, a na kolejne spotkania przychodziły tłumy. Najwięcej, kilka tysięcy osób, pojawiło się na spotkaniu w gdańskiej Hali Olivii w styczniu 2001 r. – ale wtedy właściwie każdy mityng z naszym udziałem przyciągał co najmniej kilkaset osób. Inną dobrze przyjętą nowinką okazały się prawybory partyjne przed wyborami lokalnymi w 2002 r. Widać było, jak bardzo Polacy chcą zmiany politycznego stylu – a my tę zmianę im przynosiliśmy.
Pierwszym przewodniczącym PO został Maciej Płażyński. Wynikło to przede wszystkim z tego, że był – jako marszałek sejmu – najwyższy z nas trzech rangą. Ale szybko się okazało, że on sobie słabo radzi jako organizator. Później pojawił się jego konflikt z Tuskiem. W konsekwencji Płażyński przestał być szefem, potem dość szybko w ogóle wycofał się z działalności w partii.
Władzę w Platformie przejął Tusk i bardzo szybko całkowicie ją zdominował. W podobną stronę ewoluował PiS, gdzie niepodzielną pozycję piastował Jarosław Kaczyński. Ten wodzowski model organizacji partii w Polsce dominuje do dziś, ale tak naprawdę nie mamy innych tradycji kształtowania formacji politycznych. W ten sam sposób funkcjonowała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza w latach PRL – a ona de facto stanowi jedyny punkt odniesienia dla polskiej kultury politycznej. Dziś tak układa się życie właściwie we wszystkich ugrupowaniach w kraju; przewodniczący wycina w nich wszystkie osoby, które mogą zagrozić jego pozycji. Gdy patrzyłem, gdy w ten sposób PO urządza Tusk, uważałem to za błąd, ale przeciwko temu nie protestowałem. Sam nie pchałem się do przywództwa w partii, nie budowałem w niej własnej frakcji. Miałem status ojca założyciela, więc nikt mojej pozycji nie podważał. Ale z czasem zaczęło we mnie narastać coraz silniejsze przekonanie, że jestem w PO traktowany jak przydrożny świątek – niby byłem jej ważnym członkiem, ale w rzeczywistości przestawałem mieć w niej cokolwiek do powiedzenia. Od wyborów 2005 r. mentalnie coraz bardziej się od niej odsuwałem – aż ostatecznie w 2009 r. zdecydowałem się złożyć wniosek o wystąpienie.
Zaprzyjaźniony psycholog opisał mi polską politykę za pomocą psychologicznego schematu zachowań o nazwie „trójkąt dramatyczny”. W skrócie polega to na tym, że Polacy najchętniej głosują na prześladowców ich prześladowców. Pierwszy raz przekonałem się o tym, gdy wystartowałem w wyborach na prezydenta Warszawy w 2002 r. Po świetnym wyniku w 2000 r. wydawało się, że te wybory wygram w cuglach. Ostatecznie jednak triumfował w nich Lech Kaczyński, choć przecież teoretycznie nie miał w nich żadnych szans. Owszem, cieszył się opinią „szeryfa” po dwóch latach w roli ministra sprawiedliwości – ale jednocześnie sprzeciwiał się na przykład likwidacji jarmarku na Stadionie Dziesięciolecia, mimo że tam kwitł w pełni przemyt i nielegalny handel. Ja opowiadałem się za jego zamknięciem. Kompletny brak spójności, ale mimo to warszawiacy wybrali Kaczyńskiego.
Widać w tym logikę „trójkąta dramatycznego”. Kolejne schematy starć między PO i PiS tylko to potwierdzały. Nie zmienia to faktu, że obie partie stały się jednymi z najbardziej przewidywalnych części polskiego ładu demokratycznego. Zwłaszcza Platforma. PiS wpadnie w zawirowania, gdy na czele tej partii zabraknie Jarosława Kaczyńskiego – ale Platforma będzie w stanie funkcjonować także bez Donalda Tuska. Widać, że dziś to stabilna instytucja i trwały element polskiej demokracji. Tak trwałych instytucji w polskiej demokracji jest cały czas bardzo niewiele. Jestem dumny z tego, że dołożyłem swoją cegiełkę do tego, że ona powstała.
Andrzej Olechowski
Tekst ukazał się w nr 65 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze”