Kiepskie i niestety z roku na rok coraz gorsze miejsce przypada Polsce w różnych raportach oceniających konkurencyjność gospodarek. Źle wypadamy w rankingach Banku Światowego, World Economic Forum czy ogłoszonym w maju br. światowym rankingu Instytutu IMD z Lozanny. W tym ostatnim zajęliśmy 57 miejsce wśród 60 ocenianych krajów. Rodzi się pytanie – jak tak niekonkurencyjna gospodarka może być równocześnie tak konkurencyjna na trudnym rynku unijnym, o czym świadczą chociażby wyniki naszego eksportu?
– Nie ma co się zżymać na te oceny, one są, niestety, prawdziwe. My mamy bardzo niekonkurencyjny system gospodarczy i bardzo konkurencyjne przedsiębiorstwa. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek widział polskie firmy w tak dobrej formie jak obecnie. Większość z nich jest dogłębnie zrestrukturyzowana, ma nowoczesne systemy zarządzania, a cały ten układ kolesiów, z którego Polska słynęła w ostatnich latach, zniknął z prywatnego sektora.
Konkurencyjne firmy, niekonkurencyjny system – to się nie kłóci?
– Kłóci, ale na szczęście z tego zwarcia z systemem przedsiębiorstwa wychodzą poturbowane wprawdzie, ale żywe. Po latach koniecznej restrukturyzacji, niskiego popytu w kraju i za granicą są jak głodne zwierzę. Atakują wszystko, bo, mówiąc kolokwialnie, są szczupłe, bardzo wysportowane i bardzo, bardzo głodne. Produkują fantastyczne rzeczy i nic dziwnego, że robią świetne interesy. Dobrze radzić sobie w polskich warunkach to wielka sztuka.
Ta laurka ociera się o panegiryk…
– Ależ skąd! Proszę nie zapominać, jak przygnębiający w ostatnich latach jest rozwój czegoś, co nazywam imadłem biurokracji, jak bardzo, w porównaniu z pierwszymi latami transformacji, ograniczony został obszar swobody gospodarczej. U nas każdy urząd coraz częściej uważa się za władzę i daleko mu do instytucji, która powinna wspomagać ludzi w realizacji ich planów. A władza, jak to władza, w naszej kulturze przyjęło się, że pochodzi od Boga i zawsze ma rację. Po drugie – większość naszych przepisów skrojonych jest na miarę wielkich przedsiębiorstw. Myślę np. o skomplikowanej sprawozdawczości i wymagającym pomocy sztabu radców prawnych systemie podatkowym. W dużych firmach to się daje przełknąć, kosztuje pracownika umowną złotówkę, w małych – już 10 złotych. Kanadyjczycy niedawno zrobili przegląd swoich przepisów pod tym właśnie kątem – sprawdzili, czy nie nakładają nadmiernych, większych ciężarów na małe firmy niż na duże.
Efekt? Żeby wyrównać tę nierównowagę, Kanadyjczycy zmodyfikowali 11 tys. przepisów. U nas należałoby zmienić niewiele mniej.
Przecież próbowaliśmy – ustawę o swobodzie gospodarczej organizacje biznesowe okrzyknęły sukcesem. Nie pamięta pan, ile ciepłych słów padło wtedy pod adresem rządzących.
– To był jakiś żart, pomyłka w rozumieniu pojęcia swoboda gospodarcza. Kilka lat temu próbę odbiurokratyzowania gospodarki podjął L. Balcerowicz i też niewiele z tego wyszło. Żeby obedrzeć władzę z władzy, potrzebna jest odwaga polityczna, taka, jaką miał np. min. M. Wilczek. W jego ustawie swoboda gospodarcza była zasadą, a ograniczenia wyjątkami.
Zdumiewające, jak wielu ekonomistów chwali dziś rozwiązania ustawowe rodem z PRL-u. Te łóżeczka polowe z tureckimi ciuchami tak się panu podobały?
– Jak się nie ma kapitału, to trzeba od czegoś zacząć. Bardzo wielu właścicieli tzw. szczęk ma dziś piękne sklepy. Dzisiejsza biurokracja nie dałaby im żadnych szans. Jak gdyby nie widziała, że naszym największym kapitałem są ludzie, ich przedsiębiorczość. W wielu państwach, np. w Niemczech czy we Włoszech, aż roi się od drobnych firemek – jedni roznoszą bułki, inni gazety. Ileż rzeczy można robić? U nas tak nie jest. Wciąż zbyt mało mamy przedsiębiorców, zbyt małą gospodarkę. W Stanach Zjednoczonych firmy zatrudniające do 20 osób stanowią aż 85 proc. wszystkich przedsiębiorstw. W Europie małe firemki (do 5 osób) poza rolnictwem – 40 proc., w Polsce – 23 proc. Oczywiście, że ludziom nie wystarczy powiedzieć – leniuchy, ruszcie się! Nie wystarczą przecież tylko bystre oczy i chętne ręce, potrzebne są umiejętności i wsparcie kapitałowe. I tu kłania się amerykańskie rozwiązanie – tam są setki firm finansowych, chętnie inwestujących w startujących w biznesie – cały system wspomagający tych, którzy mają pomysł i chęci do pracy. Nam brakuje pieniędzy, pomysłów, sprzyjającego przedsiębiorczości prawa i życzliwych urzędników.
A co z pogodą dla bogaczy? Chyba mimo wszystko lepsza.
– Też, niestety, nie. Biurokracja, niestabilność prawa i długotrwałe postępowania w sądach gospodarczych to główne bolączki, które grożą zawałem także bogatym firmom. Ileż razy sprawiedliwość przychodzi za późno, ileż razy arbitralne, urzędnicze decyzje niszczą dobre firmy. Ostatnio słyszałem, że w sądach gospodarczych coś drgnęło i sprawy są załatwiane szybciej, ale i tak Bank Światowy szacuje, że u nas załatwienie sporu od początku do końca zabiera 1000 dni. Pod tym względem bijemy wszystkich na głowę. Myślę oczywiście o państwach należących do Unii. I jak tu się dziwić, że w wyścigu po inwestycje przegrywamy tak boleśnie, jak ostatnio ze Słowacją.
No właśnie, w czym oni są lepsi? Niepowodzeń w konkurowaniu o inwestycje nie można przecież upatrywać głównie w jakości dróg, jak często próbują to robić nasi decydenci.
– Dróg nie można bagatelizować, ale nie w tym tkwią najważniejsze przyczyny “przegranych” inwestycji. Nam przede wszystkim brakuje elastyczności w rozmowach z inwestorem, takiego gospodarskiego podejścia, jednego od góry do dołu głosu władz. Naszą gospodarką rządzą partie, a nie spece od gospodarki. Jeżeli samorząd jest z prawicy, a góra z lewicy, to już im trudno się dogadać. Wszędzie działa partyjny klucz, czasami środowiskowy związany jednak z tymi, którzy są aktualnie u władzy. O gospodarce, niestety, wciąż decydują ludzie o temperamencie politycznym, czasem społecznikowskim. Dla nich samorząd czy administracja to władza, a nie sektor usług, oni chcą rządzić, a nie usługiwać ludziom. Kto z nich rozumie, że państwo nie jest po to, żeby politycy realizowali swoje wizje, ale po to, żeby ludzie realizowali swoje ambicje.
Szkoda, że ta zasada to wciąż tylko teoria. Obawiam się także, że to głodne przedsiębiorcze zwierzę, jak obrazowo nazwał pan polskich przedsiębiorców, bombardowane nieustannie kolejnymi pomysłami polityków, kiedy zaspokoi pierwszy głód, to zrezygnuje z walki o dobrobyt, czytaj rozwój. Nie sposób wciąż kopać się z koniem, że zacytuję klasyka.
– Wierzę w ich odporność na ciosy. Nie sprzyjają im swoi, ale sprzyjają obcy. Bo proszę zauważyć, że po naszym wejściu do Unii zdarzyło się coś, czego ekonomiści, tak do końca, nie potrafią ani zmierzyć, ani nazwać. Mówię o tym, że od roku nasze produkty stały się bardziej akceptowane w Unii. Proszę zobaczyć, jak teraz rośnie eksport żywności na tamte rynki, a także do Rosji i nie tylko. Ktoś powie: przecież sprzedajemy tę samą cebulę, co przedtem. Otóż nie. Od roku to jest europejska cebula, produkt markowy. Przedsiębiorstwa, które uzyskały wszelkie certyfikaty i zezwolenia, przebijają się dziś bez trudu na obcych rynkach � proponują przecież produkt nie tylko certyfikowany, ale i tańszy. Wstąpienie do Unii miało więc silniejszy efekt niż spodziewany. Dla wielu przedsiębiorców stało się bowiem taką przysłowiową ostrogą, myśleli: mam możliwości, to się rozejrzę, spróbuję. Dlatego wierzę w ich sukces, wierzę w nich, choć wiem, że nie działają w próżni.
No właśnie. Zobaczymy, co wokół. Tempo wzrostu gospodarczego spada, pewnie nie utrzyma się w skali tego roku na poziomie bliskim 4 proc. Zakładamy na ten rok ok. 3,5-proc. deficyt budżetowy, po wynikach pierwszego kwartału też staje pod znakiem zapytania. Niewielu analityków ma odwagę na odpowiedź, jak długo czas niezłej prosperity jeszcze potrwa. Zaryzykuje pan?
– Zaryzykuję. Samym eksportem i różnicami kursów walut nie zasypiemy dziury budżetowej – to jasne. Ona da, i to dość szybko, o sobie znać, jeśli niedobra sytuacja w finansach publicznych będzie przemilczana. A to przecież wciąż jest ta sama dziura, którą straszyli ministrowie Bauc i Hausner, choć trochę mniej widoczna, bo nieźle się rozwijaliśmy. Ale realnie ona istnieje. Tak więc bez istotnych i politycznie niesłychanie trudnych cięć w wydatkach publicznych się nie obejdzie. W przeciwnym razie kryzys finansów publicznych nas dopadnie i nie pozwoli gospodarce rosnąć.
Czyli nowy – stary tzw. plan Hausnera musi nas też dopaść.
– Absolutnie tak. I tu jestem optymistą. Wierzę w determinację Platformy Obywatelskiej. Oczekuję poprawy konkurencyjności gospodarki przede wszystkim poprzez chociażby stabilizację i obniżkę podatków. Nie zasypiemy dziury budżetowej zwiększonymi wpływami z podatków, musimy więc ciąć wydatki budżetowe, głównie w sferze tzw. socjalu i różnych przybudówek rządowych, nikomu na nic niepotrzebnych agencji i funduszy. I to musi być zrobione tuż po wyborach. Ludzie głosujący na Platformę oczekują obniżki podatków i zdyscyplinowania finansów publicznych. Innej drogi ratunku nie ma.
Ale Platforma nie będzie rządzić sama.
– To sprawa Platformy i jej wyborczych zobowiązań. Wierzę, że nie rzucają słów na wiatr.
Wierzy pan, że 15-proc. stawki dla wszystkich rodzajów podatków są realne?
– To trzeba policzyć, może 15 proc., a może 18 proc. Wiem, że stawka powinna być jednolita. Rozmawiałem niedawno z wicepremierem i min. finansów Słowacji, który wprowadził jednakową stawkę 19 procent do wszystkich podatków. Nie taił, że w krótkim terminie był to dla państwa kosztowny pakiet, ale bardzo opłacalny w długim. Po półtorarocznym doświadczeniu okazało się, że znaczna likwidacja szarej strefy obniżyła trochę koszty tej decyzji. Efekt � więcej pieniędzy w przedsiębiorstwach, świetnie rozwijająca się gospodarka i budżet, który ucierpiał, ale przeżył. Nie można jednak z tego wyciągać takich oto wniosków, że ludzie będą płacić mniej, a państwo dostanie więcej. Nie dostanie. Obniżając podatki zostawiamy więcej pieniędzy w gospodarce. Taka jest prawda. Wiara w miliardy podatków z szarej strefy jest przesadna.
Może ci, którzy tak mówią, znają prawdziwe rozmiary szarej strefy? I stąd przekonanie, że jeżeli niskie podatki, choć część szarej strefy wyciągną z podziemia gospodarczego, to budżet na operacji obniżenia podatków nie straci.
– Może, ja wiem, że nie można zjeść ciasteczka i mieć ciasteczko. Wiem też, jakie korzyści daje ujednolicenie stawki podatków.
Łatwość liczenia?
– A wie pani, co się pod tym kryje? Likwidacja ogromnych obszarów wątpliwości podatkowych, iluś tam archiwów, konieczność zatrudniania tysięcy doradców podatkowych itd. itp.
To dlaczego świat kapitalistyczny tego nie wymyślił i utrzymuje progresywne stawki podatkowe?
– A dlaczego świat utrzymuje nieracjonalny układ klawiatury komputerów, wymyślony kiedyś po to, aby zbyt szybko piszące maszynistki nie blokowały maszyn do pisania? Całe gałęzie gospodarki obsługują te systemy podatkowe. Ich opór przeciwko zmianom w podatkach jest kolosalny. To są milionowe armie wpływowych ludzi. U nas, na szczęście, jeszcze tak nie jest. A zresztą w Unii Europejskiej już się zaczęła dyskusja na temat liniowych podatków. Z nowych państw unijnych nie tylko Słowacja wprowadziła ujednolicone stawki.
Ale to małe kraje. Polska byłaby prawdziwym poligonem doświadczalnym. Mogliby się od nas uczyć. Niskie podatki, więcej pieniędzy w przedsiębiorstwach � świetnie! Ale czy to wystarczy, żeby rozkręcić gospodarkę. Dziś też ponoć przedsiębiorstwa mają pieniądze, a inwestycji jak na lekarstwo.
– Czekają na wybory. To są przecież wciąż ruchome piaski. Kto wie, jakie podatki będą za rok? Nikt. Wszystko może się zdarzyć, populistów u nas dostatek. Ludzie nie chcą ryzykować i ja im się nie dziwię. To wewnętrzne czynniki. Ale są i zewnętrzne. Nie ma dziś mądrego, który odpowie na pytanie: co dalej z Unią, co z traktatem konstytucyjnym? Jeśli traktat nie zostanie przyjęty, to trudności natury politycznej mogą zagrodzić nam drogę do euro. A to byłoby bardzo niekorzystne dla naszej gospodarki, dla jej konkurencyjności. Dziś Niemiec ma kredyt oprocentowany na 5 proc., a Polak � 10-15 proc. Te różnice mogłyby zniknąć, koszt pieniądza byłby jednolity dla wszystkich.
Kłopoty z unijną konstytucją mogą też zniechęcić do Unii światowych, pozaeuropejskich inwestorów. Nie chcę być złym prorokiem. Poczekajmy. Chciałbym, żeby euro zastąpiło złoty w 2009 r.
Mówi pan, poczekajmy… Przedsiębiorcy nie mogą czekać, co im pan radzi?
– Zmiany w globalnej gospodarce nie następują z roku na rok. To długi proces. Na kondycję naszych przedsiębiorców największy wpływ mają zmiany u nas. Jestem przekonany, że od jesieni zacznie się lepsza pogoda dla polskich firm, które nawet złą pogodę znoszą przecież nieźle. Radzę spokojnie przeczekać tych kilka miesięcy.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Grażyna Wróblewska