Debata w sprawie unijnego traktatu konstytucyjnego ujawniła niepokojący stan umysłów polskich elit.

Mamy naprawdę bardzo dziwny stosunek do Europy

To, że wiele jest niewiedzy, błędnych uproszczeń i cudzych myśli nie jest oczywiście zaskoczeniem. Unia to dla nas projekt nowy, słabo jeszcze opanowany. A nawet jeśli znamy słowa, to często nie znamy melodii – nie uczestniczyliśmy (jak przypomina Jadwiga Staniszkis) w “ruchu idei” wyłaniającym Unię. Nie dziwi też kategoryczny język – “albo moje, albo nic”; to normalny styl naszego dyskursu politycznego. Otwartość na cudze racje, założenie dobrej wiary, gotowość do kompromisu nie wyróżniają niestety naszej kultury politycznej.

Trzy jednak zjawiska są zaskakujące, dziwne. Zaskakuje brak zrozumienia interesu narodowego, głębokiego strategicznego celu, w jakim przystępujemy do Unii Europejskiej. Dla bardzo wielu uczestników debaty najważniejsza wydaje się pomoc finansowa. To prawda, że rząd silnie skupił uwagę opinii publicznej na socjalnych aspektach członkostwa, a Kopenhagę przedstawił w postaci worka euro. Nasza elita powinna jednak wiedzieć, że znacznie ważniejsze są inne pożytki! Przystępujemy do Unii, aby utrwalić bezpieczeństwo, stworzyć bezpieczną perspektywę dla gospodarki, pozyskać środki dla planów rozwoju. “Socjalne” transfery – od bogatych do biednych – są najmniejszą i najbardziej przejściową z korzyści, jakie możemy uzyskać. Elita powinna też wiedzieć, że nasza nawet najsilniejsza pozycja w Unii nie zmusi innych do płacenia na nas podatków. Tymczasem jedna z gazet pisze: “silny głos słabych gospodarczo członków umożliwiałby skuteczną walkę o należną nam pomoc gospodarczą”. W realnym świecie jedynym skutecznym sposobem zapewnienia sobie “należnej pomocy” jest wypowiedzenie wojny, wygranie jej i nałożenie kontrybucji.

Zaskakuje też brak skłonności do “myślenia po europejsku”. Brak wniosków i propozycji formułowanych w kategoriach wspólnego projektu, wspólnego interesu narodów tworzących Unię. Uderza przekonanie, że Unia jest grą o sumie zerowej – jesteśmy “my” i są “oni”, pozostali członkowie i unijna administracja. Takie podejście uniemożliwia udział w Unii. Kraj, który mówi: “Zrobię tylko to, co dyktuje mój interes”, nie ma czego szukać w koalicji, aliansie, wspólnocie. Niebezpiecznie też utrwala odziedziczony (i nadal silny) lęk przed cudzoziemcami, zwłaszcza mocnymi. Zmowa wielkich przyniosła nam w przeszłości wiele szkód. Ale jeszcze więcej krzywdy spowodowała konkurencja mocarstw, polityka równowagi sił. To ona była główną przyczyną polskich nieszczęść. Unia jest próbą ucieczki od tego nieszczęsnego paradygmatu. Polakom powinno zależeć na harmonijnej współpracy jej członków, zwłaszcza tych największych. Dlatego zamiast bać się wielkich, zamiast starać się ich osaczyć, trzeba szukać z nimi wspólnoty interesów, być “spinaczem” w unijnych debatach.

Wreszcie zaskakuje skala życzeniowego myślenia. To zapewne konflikt iracki spowodował u polskich polityków tak duży napływ adrenaliny. Można zrozumieć – ścisły sojusz z Ameryką postawił Polskę w centrum ważnych wydarzeń. Nie można jednak zrozumieć optymizmu tych, którzy sądzą, że już awansowaliśmy do grupy “starszaków”: czołowy polityk mówi o “mocarstwowej roli Polski”, inny widzi ją jako “kraj rozgrywający”. Aby być mocarstwem, trzeba mieć potrzebne po temu zasoby. Taką pozycję buduje się bardzo powoli gromadząc kapitał, umiejętności, wpływy. W późnym średniowieczu większość świętopietrza pochodziła z północnych Włoch i zachodniej Francji. Na wschód od Renu podatek był niższy, a w Polsce w ogóle nie był pobierany. Oczywiście wpływ na wybór papieża mieli ci, co płacili. Dzisiejsza mapa Europy jest bardzo podobna. Południe i Wschód, wtedy relatywnie biedne, są biedne i dziś. To nie znaczy, że tak już będzie zawsze. Ale to na pewno znaczy, że sytuacja nie zmieni się szybko.

Mocarstwem nie uczyni nas ani wola Stanów Zjednoczonych, ani porozumienie przy negocjacyjnym stole. Cóż to byłoby za mocarstwo – wirtualne, roszczeniowe, pasożytnicze? Jedyna droga na skróty – i to na krótko – to skupienie wszystkich środków na wysiłku militarnym. Ale trzeba wówczas porzucić demokrację.

Dlaczego poważni ludzie mówią takie dziwne rzeczy? Zapewne dlatego, że rozgrywają swoje polityczne potyczki, ale przede wszystkim z tego powodu, że do stosunków międzynarodowych odnoszą krajowe pojęcia i doświadczenia. W polskiej debacie dominują sprawy socjalne, brak jest troski o dobro wspólne, pełno jest historycznych uprzedzeń. W kraju można z dnia na dzień zostać “mocarstwem”, można też skutecznie kazać płacić nowy podatek lub używać biopaliw.

Podejście naszych przywódców do Unii jest bardzo ważną sprawą, znacznie ważniejszą niż stan wykorzystania unijnych środków. Stawką jest powodzenie całego projektu. Polska powinna należeć do “lokomotyw” integracji europejskiej, zabiegać o jej sukcesy, chronić ją przed porażkami. Opisany stan umysłów taką rolę uniemożliwia. Z kolei inna – widza, pasażera na gapę, hamulcowego – będzie sprzeczna z naszym interesem narodowym. W najlepszym przypadku udział Polaków w Unii będzie mniej dynamiczny, konstruktywny i pewny siebie, niż mógłby być. W czarnym scenariuszu wyrzuci nas znów poza główną scenę europejską do “UE-bis”.