Wdział pan w jakiejś europejskiej stolicy, że to właśnie Polska sprawuje prezydencję w Radzie UE?
Nie bardzo, choć na międzynarodowej konferencji, w której uczestniczyłem, był również polski ambasador, zaproszony właśnie dlatego, że Polska przewodzi w Radzie UE. Nie robiłbym jednak z tego większego problemu, że nas nie widać. Prezydencja jako okazja do wypromowania Polski w szerszej opinii publicznej to wymysł. Ważniejsze, że jeśli pomyślimy o tej prezydencji, jako o wachcie, to chodziło raczej, by niczego nie zepsuć, odsłużyć swoje sprawnie, co wyszło zresztą bardzo zgrabnie. Spora w tym zasługa polskiej administracji, która stanęła na wysokości zadania.
Czyli promocyjnie słabo, a w kategorii przywództwa? Mieliśmy szansę nadać ton…
Mieliśmy, ale nie do końca z niej skorzystaliśmy. Z jednej strony było to poza naszymi możliwościami, z drugiej nie było klimatu dla wypełnienia zadań, które sobie stawialiśmy.
Może wynika to z samego charakteru prezydencji – czyli jednak czasu symboliczno-organizacyjnie-wizerunkowego dla kraju. Dobra ocena polskiej prezydencji przez europejskich polityków to może tylko kurtuazja, bo i tak nikt nie spodziewał się, że ktoś inny poza Niemcami czy Francją może mieć coś znaczącego do powiedzenia.
Jeśli spojrzeć na prezydencję w kategoriach jazdy figurowej na lodzie, to można powiedzieć, że program obowiązkowy został dobrze wykonany, choć było wiele możliwości, żeby się pośliznąć. Kilka dotychczasowych prezydencji np. czeska lub węgierska, zwłaszcza nowych państw członkowskich było poniżej standardów. Polsce się udało. To nieprawda, ze po kolejnych prezydencjach spodziewa się tylko tego, by były sprawnymi administratorami. Chodzi jednak o to, by wnosiły coś istotnego do rozwoju Unii. Coś atrakcyjnego, coś co będzie pchało Unię do przodu. To okazja dla mniejszych krajów, by pokazać nową ideę w Europie ciągniętej przez dwa konie Niemcy i Francję.
Woźnica – nawet zatrudniony na pół roku – powinien więc jakoś zaznaczyć swą obecność, wskazać kierunek.
W przypadku Polski to niestety się nie udało. Jeśli wziąć pod uwagę początek – i cele przez nas postawione – z finiszem, to w żadnej mierze do siebie nie przystają. Z inaugurującego prezydencję wystąpień premiera i polskich polityków bił żar, że zmienimy nastrój w Europie. Dziś widać, że nastrój jest gorszy niż był.
Ale to nie nasza wina. W połowie Europy szaleje kryzys, trudno o dobre nastroje…
Oczywiście, choć to początkowe zadęcie było niepotrzebne. Na szczęście nie przebiło się to jakoś specjalnie poza Polską. Jednak realnym wydarzeniem, które być może kładzie się cieniem na naszej prezydencji, było brytyjskie weto ws. paktu fiskalnego. Pewnie – dopóki nie powstaną na ten temat książki – nie będziemy wiedzieć, czy polscy dyplomaci mogli zrobić coś więcej, by do tego nie doszło. Ta sprawa może zmienić kurs Europy, ponieważ niesie ona niezwykły potencjał destrukcyjny.
Myśli pan, że nasi politycy zawiedli?
Nie wiem, choć po klimacie, jaki zapanował po tym szczycie, wnioskuję, że można było wykonać pewne ruchy wcześniej. W takich przypadkach nie decyduje nawet siła rzeczywista, ale często wiarygodność osobista polityków, praktyczne pomysły.
Mówi pan tak, jakby naszym tego brakowało…
Jeśli chodzi o praktyczne pomysły, to powiedziałbym, że u nas z tym bywa skromnie. Kiedy wypowiadają się polscy politycy, to od razu wchodzą na poziom wartości, brakuje nam konkretów.
No, trochę konkretów mieliśmy w wystąpieniu ministra Sikorskiego. Powiedział, co należy zrobić, by Europa się nie zawaliła. Oczywiście – po naszemu – dostał cięgi za chęć oddania części suwerenności, a jego wypowiedź określono „hołdem berlińskim”.
To przemówienie było jedynym ważnym akcentem zaznaczającym nasze przywództwo. Mnie dało sporo osobistej satysfakcji i mam też sygnały od europejskich znajomych, że było to najlepsze wystąpienie polskiego ministra spraw zagranicznych od 20 lat. Nie odczytuję w wypowiedzi ministra Sikorskiego propozycji dla Polski, by oddała część swej suwerenności na rzecz Niemiec, lecz raczej zachętę dla Niemiec, by zrezygnowali z części swej suwerenności dla Unii. Minister słusznie uważa, że to Niemcy muszą rozpocząć ten proces, a jeśli inni się w to nie włączą, czeka nas marny koniec.
Myśli pan, że Niemcy wezmą sobie ten głos do serca?
To konieczna ścieżka dla eurolandu. Muszą wprowadzić ściślejszą koordynację fiskalną. Problem w tym, że nie wszyscy – mam na myśli przede wszystkim Wielką Brytanię – będą chcieli w tym uczestniczyć. To o tyle niebezpieczne, że grozi nam rozpad Unii na dwie organizacje.
Jeśli jeszcze w przyszłości – już wtedy prezydent – Putin odniesie sukces w budowaniu Unii euro-azjatyckiej, będziemy mieli już trzy bloki. Pokoleniu, które podjęło się misji jednoczenia Europy, strach umierać. Innym – przejściowym – zagrożeniem dla nas będzie to, że jeśli euroland rzeczywiście dokona wysiłku i przeprowadzi reformę fiskalną, to obligacje ich krajów będą cenione najwyżej na świecie. I o to dziś idzie gra. Potrzeby finansowe rządów są coraz większe. Pieniędzy niby przyrasta, ale finansiści widzą więcej możliwości do inwestowania, niż tylko w papiery rządowe. Dlatego rządy muszą zabiegać o stały dostęp do inwestorów.
Dyskusja o tym, czy umowa fiskalna powinna obowiązywać także w krajach spoza strefy euro staje się więc nieco talmudyczna. Inwestorzy porównywać będą te państwa ze strefą euro. Jeśli ktoś będzie za bardzo odstawał od tego standardu, dostanie po uszach, spadną mu ratingi.
Dlatego Grecy, Hiszpanie, Włosi, Portugalczycy muszą zgodzić się na zaciskanie pasa.
I zgodzą się. Owszem słyszymy protesty, ale dochodzą najczęściej ze strony sfery budżetowej. Europejskie południe ma inne podejście do rygorów fiskalnych niż Północ. Pamiętam, że jako minister finansów musiałem tłumaczyć pierwszemu demokratycznie wybranemu parlamentowi, że nie może on stworzyć pieniędzy. Widziałem zawód i złość w oczach posłów, kiedy mówiłem im, że skrobałem dno skarbonki i tam naprawdę nie ma już żadnych pieniędzy. Nie było wtedy wiadomo, w którą stronę Polska pójdzie. Polacy mają trochę duszę śródziemnomorską, ale w dziedzinie pracy, chcielibyśmy być jak Niemcy. Na szczęście wygrało niemieckie myślenie.
Ale ci z południa Europy wciąż bardziej dogadaliby się z tymi posłami, którzy cierpieli, że nie mogą dodrukować pieniędzy…
Mario Monti, zanim został premierem Włoch, napisał ciekawy artykuł, w którym tłumaczył, że trzeba być pozbawionym sensu historii, by nie zauważyć, jak ogromne zmiany następują w Grecji czy w innych pogrążonych w kryzysie krajach w ciągu zaledwie kilku tygodni, które dawniej zajęłyby dekady. Oni mają poczucie, że chcą i muszą zostać w strefie euro. Będą więc zdolni do wielu poświęceń.
Rozsądek zwycięży duszę…
Wystarczy, że w kierowaniu państwem przyjmą te zasady, które stosują w prowadzeniu własnego domu.
Co można uznać za największą porażkę polskiej prezydencji? Nierozszerzenie strefy Schengen o Bułgarię i Rumunię; fiasko szczytu Partnerstwa Wschodniego; niedostateczne wspieranie praw człowieka na Białorusi, co zarzuca rządowi Amnesty International?
To sprawy bardzo różnego kalibru. Do braku sukcesu Partnerstwa Wschodniego dodałbym sprawę bezpieczeństwa energetycznego, co także było jednym z priorytetów naszej prezydencji. Obie te sprawy skierowałbym do dalszego przemyślenia. Fiasko tych zadań wynika nie tylko z braku zainteresowania Zachodu, sprzyjającego klimatu, ale może być to także winą konstrukcji tych programów. Partnerstwo Wschodnie na przykład ani na jotę nie przybliża zainteresowanych krajów do UE, może poza Mołdawią. Nie zrobimy jednak tu postępów, jeśli nie otworzymy nowego rozdziału stosunków z Rosją. Wobec Białorusi zasada jest prosta: „wspierać opozycję, tępić establishment”.
Europejscy politycy jak Martin Schultz czy Jose Barosso nas chwalą, polscy eurodeputowani ganią: Jacek Kurski jest rozdarty między „dumą a rozczarowaniem”, Tomasz Poręba uważa, że prezydencja była „słaba, wycofana, mało ambitna”. Typowe polskie marudzenie?
Trudno komentować te słowa bez zestawienia ich z innymi wypowiedziami tych polityków czy faktem, że rozdarty Jacek Kurski przystąpił właśnie do frakcji eurosceptyków. Rozumiem, że byłby on dumny z polskiej prezydencji tylko wtedy, gdyby rozwiązała Unię Europejską. To nieszczere. Oczekuję też, by polscy politycy za granicą wypowiadali się z większą elegancją niż w Polsce.
Czy te 430 mln zł, które wyłożyliśmy na organizację prezydencji, można było lepiej wydać?
Czyli czy prezydencja mogła być lepsza? Nie sądzę, by to można było zrobić lepiej.