Jedynym sposobem na podjęcie przez Polskę roli rozgrywającego w sporze o nowy model Unii Europejskiej jest szybka ratyfikacja traktatu konstytucyjnego. Dzięki takiej decyzji moglibyśmy odwrócić nieprzychylny Unii klimat polityczny i zabezpieczyć się przed pomysłem Europy dwóch prędkości

Sytuacja Unii Europejskiej stała się bardzo skomplikowana. Przede wszystkim, obywatele starych krajów członkowskich okazali niezadowolenie z kierunku rozwoju Unii. Najpełniej ujawnili to w referendach we Francji i w Holandii, ale i w innych krajach niezadowolenie jest wyraźne. Można różnie interpretować te nastroje, lecz najbliższe prawdy wydaje się stwierdzenie, że obywatele powiedzieli swoim przywódcom: “Mówiliście nam, że Unia to wspólna obrona Europejczyków przed globalizacją, a teraz wpuszczacie do niej wszystkich – Polaków, Turków itd. Nie zgadzamy się na to”.

Rzeczywiście, UE powszechnie przedstawiana jest przez zachodnich polityków jako sposób na ochronę tradycyjnego modelu życia i pomysł na sprostanie globalizacji bez utraty europejskiej tożsamości. Niczym arka Noego, która chroni przed nawałnicą. “Tylko razem możemy przenieść Europę w przyszłość, w przeciwnym razie rozmyje się ona w globalnym rynku i kulturze”. Europę rozumianą oczywiście jako tradycyjny model organizacji społeczeństwa francuskiego, niemieckiego, duńskiego etc.

Ta wizja i obietnica znalazły się w jawnym konflikcie z rzeczywistością. Liberalna polityka imigracyjna i brak skutecznej metody integracji imigrantów spowodowały, że arka zaczęła przeciekać. Wraz z ostatnim rozszerzeniem dodatkowo nabrała wody. A przecież mają jeszcze wejść do niej kraje bałkańskie, Turcja, może Ukraina, Mołdawia, Maroko. Unia, zamiast konsolidować i utrwalać europejskość, osłabia ją i rozmywa!

Francuzi i Holendrzy nie zaprotestowali przeciw integracji. Zaprotestowali przeciw integracji coraz większej liczby coraz bardziej “egzotycznych” uczestników – przeciw rozszerzaniu Unii. Gdyby ich zapytać, czy chcą pogłębiać integrację w starym składzie, odpowiedzieliby: tak.

Co więcej, wybuchł ostry spór między członkami Unii o politykę gospodarczą (budżet jest liczbowym zapisem polityki gospodarczej), a ściślej mówiąc, o przyszły ustrój gospodarczy Wspólnoty. Wielka Brytania postanowiła postawić tę sprawę na ostrzu noża i w tym celu doprowadziła do kryzysu budżetowego. W swoim głośnym przemówieniu programowym Tony Blair na pierwszym miejscu postawił kwestię modernizacji modelu socjalnego.

Nie ma wątpliwości, że gospodarka UE przeżywa trudne lata w rywalizacji z USA i szybko goniącymi świat rozwinięty Chinami i Indiami. Gdyby PKB Stanów Zjednoczonych rósł w latach 1992-2002 w tempie PKB europejskiego, jego wartość w 2003 r. byłaby o jedną piątą niższa od rzeczywiście osiągniętej. Udział zatrudnionych w całkowitej liczbie osób w wieku produkcyjnym wynosi w USA prawie 80 proc. i jest wyższy niż we wszystkich krajach europejskich (w przypadku Włoch aż o blisko 15 pkt). Gospodarka niemiecka – największa w Europie – kręci się w miejscu: w latach 80. rosła tylko o 1,9 proc. rocznie, a po krótkim ożywieniu – od roku 1992 – już tylko w tempie 1,4 proc.; liczba zatrudnionych systematycznie spada; spada też udział wydatków publicznych na badania naukowe; ludzi starych (powyżej 60. roku życia) jest więcej niż młodych (poniżej 20. roku). Nie ma wątpliwości, że potrzebne są głębokie reformy.

Problem polega na tym, że przez wiele lat gospodarka europejska była dużo bardziej wydajna od amerykańskiej – w okresie 1975-80 skumulowany wzrost wyniósł w UE 14,5 proc., a w USA tylko 3 proc.; w latach 1980-85 odpowiednio 9,2 proc. i 6,9 proc., a w okresie 1985-90 – 10,3 proc. i 5,1 proc. Dotychczasowy model gospodarczy (nazwijmy go “kontynentalnym”) przyniósł Europejczykom bezprecedensowe bogactwo, satysfakcję i pokój społeczny. Biblioteki uniwersyteckie pełne są książek o jego wyższości nad modelem anglosaskim, tysiące polityków wychowało się na jego wartościach, miliony ludzi gotowe są bronić jego instytucji.

Kluczowe pytanie brzmi: czy ten model przeżył się i stał się nieadekwatny do dzisiejszych wyzwań, czy też wymaga tylko poprawek? I drugie pytanie: czy jeśli Europa porzuci go na rzecz modelu anglosaskiego, to nadal pozostanie Europą, czy też stanie się Stanami Zjednoczonymi?

Integracja czy rozpad Europy?

Co dalej? W przypadku traktatu konstytucyjnego możliwe są dwa podejścia: zarzucenie tego projektu lub doprowadzenie go do końca. Pomysł renegocjacji i modyfikacji traktatu nie wydaje się realny wobec przyjęcia go już przez dziesięć państw, w tym jedno w drodze referendum.

Poniechanie traktatu przyniosłoby Unii poważne straty. Takie jest w każdym razie zdanie przeważającej części europejskiej klasy politycznej i znacznej części opinii publicznej. Traktat istotnie usprawnia działanie Wspólnoty oraz inicjuje wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa. Bez tych dwóch reform UE nie może dobrze działać. Zapewne więc presja na kontynuację procesu ratyfikacji będzie bardzo silna.

To jednak wymagałoby powtórnego głosowania we Francji i w Holandii. Jest ono nie do pomyślenia bez istotnej przyczyny oraz bez zmiany klimatu politycznego w tych krajach i w całej Europie. Istotną przyczyną byłoby to, że ponad 20 krajów zdecydowało się przyjąć traktat i zamierza to zrobić nawet bez udziału państw, które głosowały przeciw. Dozę optymizmu do dzisiejszych fatalnych nastrojów może wnieść tylko determinacja któregoś z dużych krajów europejskich – Polski lub Niemiec. Gdyby Polska po poważnej debacie zdecydowała się zorganizować referendum i zaakceptować eurokonstytucję, zrodziłoby to klimat optymizmu w innych krajach i skłoniło je do przyjęcia traktatu. Podobny skutek przyniosłoby potwierdzenie woli wprowadzenia traktatu w życie przez nowy rząd Niemiec i podjęcie aktywnych działań w tej sprawie. Postawienie w krajach, które traktat odrzuciły, pytania: “Czy wobec tego, że ponad 20 narodów zamierza wprowadzić konstytucję w życie, potwierdzasz wolę jej odrzucenia?”, przyniosłoby zapewne pozytywny rezultat.

Niemcy mogą też ostatecznie uśmiercić traktat. I tylko one – żaden z wahających się jeszcze krajów, w tym Polska i Wielka Brytania, nie ma takiego potencjału. Musiałaby to zrobić nowa administracja, odżegnując się równocześnie od pomysłu Europy różnych prędkości.

Jeśli chodzi o sprawę modelu Unii Europejskiej, to stanowczość, z jaką postawił ją Tony Blair, nie pozwala liczyć na żaden “zgniły kompromis”. Gdyby miało się skończyć tylko na pozornych reformach lub odłożeniu zmian w czasie, byłoby to niepowodzenie tak spektakularne, że aż grożące konsekwencjami dla dalszej obecności Wielkiej Brytanii w Unii.

Problem w tym, że na ten spór między przywódcami nakłada się spór obywateli ze swoimi przywódcami. Protest przeciw rozszerzeniu jest równocześnie głosem za utrzymaniem dotychczasowego modelu Europy. Francuzi głosowali zarówno przeciw prezydentowi Chiracowi, jak i przeciw ideom głoszonym przez premiera Blaira. Spór o przyszły model Unii nie będzie więc tylko sporem Blaira z Chirakiem, ale też Anglików z Francuzami – sporem narodów, które teraz stworzą obozy “reformatorów” i “konserwatystów”. Z tak poważnym problemem Unia już dawno nie miała do czynienia.

Najwięcej zależeć będzie od nowego rządu w Berlinie. Gdyby miał się on okazać przekonanym zwolennikiem reform – bardzo w Niemczech potrzebnych – przechyli szalę na stronę “reformatorów”. Niemcy mieliby też szansę przekonać Francuzów – ich przywiązanie do modelu kontynentalnego nie podlega bowiem wątpliwości. Jednakże niemieccy chadecy nigdy nie należeli do odważnych reformatorów i lata Wirtschaftswunder (cudu gospodarczego z lat 60. i 70.) kojarzą im się bardziej z ostrożnością i konsensusem niż z radykalnymi zmianami i konfliktem. Bardziej zatem jest prawdopodobne, że zaangażują się w obronę modelu kontynentalnego niż w jego zmianę. Ponieważ Wielka Brytania tej batalii nie może przegrać, realna stanie się groźba Europy dwóch prędkości – czyli unii w Unii. Z jednej strony – strefa euro z łagodnie i stopniowo reformowanym (poprzez wspólne rozwiązania fiskalne i socjalne) kontynentalnym modelem gospodarczym, z drugiej – pozostała część Unii realizująca model bardziej elastyczny i konkurencyjny. Europa podzieliłaby się na wewnętrzną, “frankońską”, i zewnętrzną, “anglosaską”.

Jaka rola dla Polski?

Jakie powinno być nasze stanowisko w tym kryzysie? W przypadku traktatu konstytucyjnego wydaje się ono oczywiste. Oprócz innych zalet traktat internalizuje rozszerzenie, stapiając nowych członków ze starymi. Jest więc zgodny z polską racją stanu. Mają rację przeciwnicy rozszerzenia, że go nie chcą (można powiedzieć: “Oto kolejny argument za przyjęciem traktatu – skoro Francuzi byli przeciw, to my powinniśmy być za”).

Bardziej skomplikowane jest zdefiniowanie naszego interesu w sporze o model Unii. Z jednej strony Polsce zależy na liberalizacji i uelastycznieniu gospodarki europejskiej. Naszym kluczowym zadaniem jest pokonanie zacofania gospodarczego. W szybkim awansie materialnym pomóc nam może tylko taka Unia, która konsekwentnie tworzy korzystne warunki dla wzrostu gospodarczego. Polacy – młodsi, “szczuplejsi” i bardziej głodni sukcesu niż “starzy” Europejczycy – potrzebują swobody działania, a nie wygody i stabilności. Dlatego Polska nie może tolerować polityk i przepisów nakładających ograniczenia na aktywność gospodarczą. Dlatego powinna należeć do championów liberalizacji europejskich rynków pracy, dóbr, usług i kapitału. W sporze pomiędzy obrońcami status quo a spragnionymi sukcesu materialnego, pomiędzy stabilizacją a aktywnością, spokojem a witalnością, zadowoleniem a ambicją nasz wybór jest oczywisty.

Z drugiej jednak strony znaczne grupy Polaków korzystają z tradycyjnie rozumianej solidarności – a ta jest silnie związana z dzisiejszym modelem. Coraz więcej ludzi wiąże nadzieję na poprawę swej sytuacji z pieniędzmi płynącymi z Unii do rolnictwa, małych i średnich przedsiębiorstw, do gmin. W coraz większym stopniu te właśnie środki stanowią o popularności UE i integracji europejskiej w Polsce. I choć premier Blair stanowczo mówi – i nie ma powodu, by mu nie wierzyć – że idea solidarności jest mu bardzo bliska, to jednak te właśnie fundusze chciałby przede wszystkim ograniczyć.

W sporze o model Unii czeka nas więc bardzo niewdzięczna rola – będziemy musieli być za, a nawet przeciw. W praktyce oznacza to przyłączenie się do reformatorów i równocześnie zabieganie o opóźnienie lub zaniechanie niektórych zmian, niekorzystnych dla nas w perspektywie doraźnej. Co jednak zrobimy, gdyby już nie dało się lawirować, gdyby doszło to twardego wyboru: albo – albo? Myślę, że wybierzemy partnerów kontynentalnych. Po pierwsze, jak to jest zwyczajem polityki, nawet przy decyzjach strategicznych ważniejsze są korzyści doraźne niż długookresowe. Po drugie, to Niemcy są głównym źródłem napływających do nas pieniędzy unijnych. Po trzecie, Polska nie leży na wyspie i aby integracja miała sens, musi trzymać się swoich sąsiadów.

Kilka miesięcy temu napisałem: “Proces konstytucyjny jest ważniejszym papierkiem lakmusowym, niż sądzimy. Debata nad ratyfikacją (która w wielu krajach zdecydowana zostanie w referendum) spolaryzuje polityków i opinię publiczną. Zwycięzcy będą chcieli (i poczują się zobowiązani), aby pójść za ciosem”. Znajdujemy się w przededniu ostrej batalii o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Nasza postawa będzie mieć duży wpływ na nasze losy.

Ze względu na dwuznaczność naszego stanowiska w sporze o model Unii nie będziemy należeć do rozgrywających. Stroną rozgrywającą nie uczyni nas też odrzucenie traktatu konstytucyjnego. Nawet starannie wyreżyserowane, w starannie dobranym momencie – nie będzie wydarzeniem przełomowym. Jedynym sposobem podjęcia roli rozgrywającego byłaby szybka ratyfikacja traktatu konstytucyjnego. Taka decyzja przełamałaby panujący w Unii marazm, z nas zaś uczyniła a trend setter – tego, który wyznacza trend, nadaje ton. Pozyskalibyśmy prounijną opinię publiczną i bardzo wpływowy establishment. Co może najważniejsze, zabezpieczylibyśmy się przed – wiszącymi nad nami jak miecz Damoklesa – pomysłami ściślejszych, wewnętrznych unii. Moglibyśmy sobie pozwolić na więcej w dyskusjach o nowym modelu Unii.

Niestety, szanse na szybką ratyfikację traktatu są małe. Choć powszechnie akceptowany przez opinię publiczną, nie cieszy się on uznaniem klasy politycznej, a to od niej zależeć będzie ratyfikacja. Taka, niestety, jest konsekwencja zaniechania dobrego pomysłu, by przeprowadzić referendum wraz z wyborami prezydenckimi. Można byłoby przywołać polityków do porządku za pomocą inicjatywy obywatelskiej, ale chyba społeczeństwo jest jeszcze na to za słabe.

Będzie więc jak dotąd – nasze działania będą reaktywne. Czego będziemy bronić, co wspierać – trudno dziś przewidzieć. Wypowiedzi czołowych polskich polityków – w tym większości kandydatów w wyborach prezydenckich – na temat unijnego kryzysu są enigmatyczne. Sprowadzają się do banałów i zalecenia, aby poczekać. Gdy polityk rezygnuje ze wskazywania kierunku, to znaczy, że nie ma pojęcia, jaki on powinien być. W przypadku kandydatów do urzędu prezydenta jest to bardzo niepokojące. Najważniejszym zadaniem tego urzędu jest przecież wyznaczanie kierunków polityki zagranicznej. Takie odpowiedzi są więc kompromitujące, budzą obawy dotyczące kwalifikacji naszych polityków. Zwłaszcza że żaden z kandydatów nie wykazuje cienia wahania, gdy zapytać go o teczki IPN.

ANDRZEJ OLECHOWSKI *

* Andrzej Olechowski – minister finansów w rządzie Jana Olszewskiego (1992), minister spraw zagranicznych w rządzie Waldemara Pawlaka (1993-95), kandydat w wyborach prezydenckich w 2000 r., współzałożyciel Platformy Obywatelskiej