Naszym problemem jest niska innowacyjność. O polskich firmach można powiedzieć wiele dobrego – są zrestrukturyzowane, odchudzone, sprofesjonalizowane – ale nie to, że są innowacyjne. W tej dziedzinie pozostają daleko w tyle za resztą Unii – starą i nową.
ANDRZEJ OLECHOWSKI
Jak w tym kontekście ocenić bój, który w Brukseli toczą polscy politycy (Edwin Bendyk, “Patenty albo śmierć!”, POLITYKA 9), bój o patenty? Jego przedmiotem jest przygotowywana już od prawie ośmiu lat dyrektywa dotycząca patentowania wynalazków realizowanych za pomocą komputera, ostro atakowana przez wielobarwną koalicję niektórych środowisk informatycznych, zielonych, lewaków, antyglobalistów. Tym razem więc nasi nie są tak samotni jak w boju o Niceę. Czy jednak hasło: “Nie dla patentów, tak dla innowacyjności”, pod którym walczą, ma sens? Czy ich ewentualna wygrana będzie też naszą wygraną? Śmiem wątpić.
Wbrew częstemu mniemaniu, postępu nie zawdzięczamy okazjonalnemu pojawianiu się genialnych jednostek, ale systematycznemu procesowi. To prawda, że prawie każdy wynalazek ma autora, ale żaden z nich nie dokonał tego dzieła “od zera”. Każdy wniósł tylko wkład do długiego procesu – ostateczny, ale niekoniecznie najważniejszy. Nawet jeśli nauczyciele mówili nam coś innego. Na przykład James Watt, który na pomysł silnika parowego wpadł w 1769 r. rzekomo obserwując czajnik z gotującą się wodą na herbatę, w rzeczywistości udoskonalił urządzenie stworzone 57 lat wcześniej przez Thomasa Newcomena. Z kolei Newcomen udoskonalił silnik opatentowany w 1698 r. przez Thomasa Savery. Ten posłużył się planem Francuza Denisa Papina, który wykorzystał pomysły Holendra Christiaana Huygensa, który… itd. Dla każdego wynalazku możemy narysować podobne drzewo genealogiczne, rozciągające się na wielu ludzi, masę pracy i bardzo duże wydatki.
Te wydatki są kluczem do obecnej debaty. Bez perspektywy istotnych wpływów nie ma co liczyć na duże wydatki w informatyce. Bez nich nie wzrośnie innowacyjność gospodarki europejskiej – komputer jest dziś sercem każdego nowoczesnego urządzenia. Europa systematycznie odstaje od USA – brzmi diagnoza Strategii Lizbońskiej, tak bezlitosna, jak bezlitosne są fakty. Firmy będą więcej inwestować w innowacyjność tylko wówczas, gdy zyskają pewność, że zbiorą korzyści z tych inwestycji – podkreśla raport Wima Koka na temat Strategii. Tę pewność da im tylko skuteczna ochrona własności intelektualnej. Co najmniej porównywalna z ochroną w USA (jestem członkiem zarządu średniej firmy amerykańskiej i wiem, że nie jest ona ani nadmierna, ani tak droga, jak często u nas się to przedstawia).
Dlaczego więc nasi parlamentarzyści zwalczają dyrektywę? Zapewne głównym powodem jest przekonanie, że Polska nie zyska na nowych przepisach, że jesteśmy na nie niegotowi, zbyt słabo rozwinięci. To samo, które towarzyszy dyskusji na temat Strategii Lizbońskiej. Nasze problemy dziś to bezrobocie, żałosna infrastruktura, zacofane regiony. Gospodarka oparta na wiedzy, innowacyjności – to dopiero jutro. Nic bardziej błędnego! To dylemat z gatunku: myć ręce czy nogi.
To prawda, że poziom wykształcenia Polaków jest skromny. W starej Unii odsetek osób z wyższym wykształceniem w wieku 25-64 lata wynosi 22 proc., w Polsce tylko 12 proc. Przeciętny pracownik poświęca w Polsce na szkolenia w formach zorganizowanych ok. 2 godz. rocznie, w krajach rozwiniętych 50-70 godz. Zdobywanie dodatkowej wiedzy jest kosztowne i niepopularne – dokształca się u nas 8-10 proc. zatrudnionych, w UE 20 proc. Wydatki publiczne i prywatne na badania są niewielkie. Patenty są zbyt drogie, zwłaszcza dla małych firm. Prawdopodobieństwo znaczących wynalazków jest więc małe. Lepiej więc zapewnić tani dostęp do cudzych wynalazków, niż liczyć na własne. Tym bardziej że ochrona własności intelektualnej jest dla nas nowa i nie w pełni akceptowana. Wytwory ludzkiej wyobraźni i intelektu – zwłaszcza wybitne, zwłaszcza artystów – chętnie i szybko “nacjonalizujemy”, uznajemy za narodowe, wspólne, a nie czyjeś. Ich komercjalizacja i ochrona wydają się nie na miejscu. Własność prywatna zresztą nie cieszy się szczególną estymą – jesteśmy jedynym narodem w regionie, który nie potrafił (nie chciał?) dokonać reprywatyzacji.
Spotkałem się już wcześniej z tą argumentacją – kiedy w wyborach na prezydenta Warszawy zapowiadałem, że zamknę siedlisko przestępczości, jakim jest bazar na Stadionie X-lecia, mój konkurent uznał, że tego nie zrobi przez wzgląd na “pracujących tam ludzi”. Przy takim myśleniu perspektywa, że w globalnym podziale pracy Polacy będą tylko powielać cudze pomysły, wykonywać tylko proste zajęcia, jest całkiem realna.
Jaka zatem powinna być nasza polityka? Szare komórki są dziś więcej warte niż złoża najbardziej szlachetnych surowców i ochrona własności intelektualnej może się tylko poszerzać i umacniać. Ten proces można utrudniać i spowalniać (za cenę ucieczki wynalazców i pomysłów), ale nie można go zatrzymać. Walczyć należy nie z patentami, ale o patenty – o jednolity rynek praw intelektualnych (dyrektywa jest krokiem w tym kierunku), o tani patent europejski (mimo trzydziestoletniej debaty nadal każdy kraj prowadzi własną politykę w tym zakresie). Trzeba też pilnie odnieść się do słabej kreatywności Polaków. Rozwój edukacji to jeden sposób. Dostęp do Internetu i innych źródeł wiedzy to inny. Najważniejsze jednak jest stworzenie takiego systemu, który premiuje kreatywność i innowacyjność, czyni z nich najcenniejszą umiejętność, najbardziej wartościowy kapitał. Słowem – jest tak skonstruowany, aby innowacyjność przynosiła największe dochody. A gdzie są dochody, tam pójdą ludzie.
Polityka jest sztuką kompromisów. Ale nie wszelkich. Hasło: “Patenty nie, innowacyjność tak”, jest niemądre. To jest po prostu oksymoron.
Od autora:
Andrzej Olechowski znakomicie argumentuje na rzecz innowacyjności. Czy jednak patentowanie zawsze jej sprzyja? Otóż w dziedzinie programowania komputerowego – niekoniecznie. Uzyskanie patentu, a zwłaszcza jego ochrona prawna, dużo kosztuje. Małe firmy informatyczne, gdzie powstaje mnóstwo świetnych pomysłów, najczęściej nie mogą sobie na takie wydatki pozwolić. Oczywiście, są zainteresowane ochroną swoich pomysłów, ale raczej taką, jaką zapewniają prawa autorskie. Innowacje w oprogramowaniu, inaczej niż np. w przemyśle farmaceutycznym, nie wymagają też wielkich nakładów, których zwrot musiałby być zapewniony dzięki gwarantowanemu przez patent okresowemu monopolowi. I wreszcie – patentowanie pewnych rozwiązań w programowaniu może bardzo hamować innowacyjność. Gdyby swego czasu opatentowano ideę arkusza kalkulacyjnego, być może do dziś bylibyśmy skazani na pierwotny toporny wzór, bo nie byłoby mnóstwa drobnych i pożytecznych innowacji, dorzuconych przez rozmaitych autorów po drodze.
EDWIN BENDYK