Plus Minus: Był pan jednym z kluczowych polityków III RP w latach 90. Wiceszef NBP, wiceminister współpracy gospodarczej z zagranicą, minister finansów, szef polskiej dyplomacji. Do pewnego stopnia to panu zawdzięczamy model społeczno-gospodarczy wypracowany po transformacji – wszystko dla gospodarki, nic dla ludzi.
Świadomie budowaliśmy model społeczno-gospodarczy odstający od standardu europejskiego. Było takie przekonanie, że bardziej pójdziemy kursem amerykańskim, gospodarką bardziej konkurencyjną niż europejska. Kraj na dorobku chciał wykształcić aktywnych ludzi, którzy mogą zarobić, ale muszą się nieźle napracować. Moim zdaniem to była słuszna droga. Nie można było od początku budować państwa, które pozwala na to, żeby ludzie nie musieli się wysilać. Szybko pojawiła się konieczność wprowadzenia instytucji państwa opiekuńczego, ale zrobiono to w oszczędnym wymiarze. Dopiero teraz to się zmienia. PiS w niektórych sprawach, socjalnych, zbliża nas do Europy.
Zafundowaliście społeczeństwu szok transformacji. W czasach PRL każdy miał pracę, jakieś oszczędności, emeryturę, a nagle rządzący wrzucili ludzi na głęboką wodę kapitalizmu i powiedzieli: płyńcie albo gińcie.
Moim zdaniem byt kształtuje człowieka. Ludzie, gdy muszą, zakasują rękawy i pracują. Oczywiście musi być jakaś poduszka, na którą człowiek spadnie, gdy powinie mu się noga. Jako minister finansów przykładowo walczyłem o utrzymanie dotacji do barów mlecznych, bo uważałem, że tanie posiłki są ważne. Ale ten okres zimnego chowu sprawił, że zbudowaliśmy udaną gospodarkę, taką, jaką mamy dzisiaj. Ludzie są przyzwyczajeni do pracy w trudnych warunkach i skutecznie konkurują z pracownikami w całej Europie.
Niedawno minęła 25. rocznica odwołania rządu Jana Olszewskiego, w którym pan był ministrem finansów. Czy to był rząd bardziej skupiony na polityce czy na gospodarce?
W tamtych czasach każdy rząd musiał się skupiać na gospodarce. Gdy zostawałem ministrem finansów, premier był w wielkim kłopocie. Sytuacja finansowa była bardzo trudna, a mój poprzednik Karol Lutkowski nie miał zdolności podejmowania decyzji. Doprowadzał tym swoich podwładnych do rozpaczy. Wiceministrowie gremialnie składali wymówienia. Spotkałem się z nimi i spytałem, czy gdybym ja wziął ten urząd, to zostaliby w resorcie. Usłyszałem, że tak. Po czym spotkałem się z przedstawicielami Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego i pytałem, czy mogę liczyć na współpracę. Bo jeszcze dodatkowo mieliśmy zamrożone stosunki z MFW.
Doprowadził do tego minister Lutkowski?
Nie. To się stało już za rządów Leszka Balcerowicza. Transformacja nie przebiegała według wcześniej ustalonych planów, panował dość duży bałagan i MFW się od tego odciął. Ale moja nominacja została dobrze przyjęta. Trzy miesiące harowałem na tym stanowisku. To nie jest długo, ale w tym czasie odmroziłem stosunki z MFW. Gdy przyjechałem z tą informacją na posiedzenie rządu, dostałem brawa. Nadzorowałem prace nad budżetem, który został przyjęty prawie jednomyślnie, i przeprowadziłem sprzedaż Fabryki Samochodów Małolitrażowych Fiatowi.
Gabriel Janowski do dzisiaj wypomina rządowi Olszewskiego tę prywatyzację jako niesłuszną.
Niedawno czytałem podsumowanie 25 lat funkcjonowania tego zakładu po prywatyzacji. Gdy go sprzedawałem, był bankrutem. Pracownicy chodzili do ambasady japońskiej z pytaniem, czy jacyś Japończycy nie kupiliby przedsiębiorstwa stworzonego pod Fiata. Po prywatyzacji Fiat zainwestował w FSM 11 mld zł. Tysiące ludzi tam pracowało i będzie pracować, a kondycja przedsiębiorstwa jest bardzo dobra. Tę decyzję zapisuję do swoich pomnikowych osiągnięć. Poza tym za mojej kadencji zaczął się w Polsce wzrost gospodarczy.
To raczej była zasługa poprzednich rządów.
Oczywiście, ale mogłem zdusić ten wzrost, a tak się nie stało. Warto przypomnieć, że ten wzrost gospodarczy, który się wówczas rozpoczął, nigdy nie zgasł. Od 25 lat polska gospodarka rośnie. I to jest wielkie nasze, wszystkich Polaków, osiągnięcie. Dodam też, że premier Jan Olszewski zawsze stał po stronie swojego ministra finansów. Gdy w Sejmie podczas debaty nad budżetem atakowano mnie, że jestem agentem MFW, premier powiedział: jeżeli ktoś tu jest agentem MFW, to ja, bo to jest budżet mojego rządu.
Które z posiedzeń rządu Olszewskiego utkwiło panu w pamięci? Czy to dotyczące traktatu z Rosją i wyprowadzenia wojsk radzieckich?
Na tamtym posiedzeniu mnie nie było. Ale za to towarzyszyłem prezydentowi Lechowi Wałęsie podczas wizyty w Moskwie i byłem pod wrażeniem jego skuteczności. Lech Wałęsa prowadził rozmowy w sposób bezpośredni, a nawet brutalny. Potrafił wymusić decyzję. Podczas tamtej pamiętnej wizyty załatwił wszystko, co rząd chciał. W drodze powrotnej prezydent powiedział do szefa MSZ ministra Krzysztofa Skubiszewskiego: „No co, coś mi się chyba należy za to, co załatwiłem?”. Na to ja zażartowałem: „Czy minister Skubiszewski wygląda na takiego, co da flaszkę?”. Następnego dnia przychodzę do biura i zastaję paczuszkę z eleganckim koniakiem i liścikiem: „Na wspomnienie miłej rozmowy w samolocie”.
W pana wspomnieniach wygląda to sielankowo, a wiadomo, że kwestia umowy z Rosją i tamta wizyta wywołały ogromne napięcia na linii rząd–prezydent Wałęsa.
Moim zdaniem prezydent nie miał wątpliwości, że tę sprawę musi załatwić, i zrobił to. A wiele napięć w tamtych czasach było efektem ambicji i osobistych animozji, a nie polityki przez duże „P”. Kiedyś jechałem z premierem Olszewskim do prezydenta i mówię: „Takie niedobre stosunki panują między rządem a prezydentem, nie moglibyście panowie usiąść i pogadać, bo czasami spory dotyczą drobiazgów”. Na co Olszewski: „No właśnie, tak trudno się rozmawia, pytał mnie prezydent, czy planuję jakieś duże zmiany w radiu i telewizji. Powiedziałem, że nie i tylko zmieniłem prezesa TVP, a prezydent się obraził”.
Broni pan Wałęsy, bo już powoli stawał się pan jego człowiekiem.
Nie byłem wtedy członkiem obozu prezydenckiego. Zaczynałem się dopiero kolegować z tą grupą, ale nie byłem wciągnięty ani w ich plany, ani manipulacje. Miałem natomiast dużo wyjazdów z prezydentem i widziałem, że robił doskonałą robotę dla Polski. Podczas wizyty w Holandii królowa towarzyszyła nam w objeździe kraju. Zrobiła to, żeby przyciągnąć uwagę do tej wizyty, i mówiła później, że to było najmniejsze, co ona mogła dla pana Wałęsy zrobić, po tym, co pan Wałęsa zrobił dla Zachodu i Europy. Byłem też przy rozmowie prezydenta z Jelcynem na temat naszego wejścia do NATO. Chodziło o zapis, który mówił, że Rosja akceptuje nasze aspiracje do NATO. Rozmowy nie przebiegały dobrze, Jelcyn siedział taki jakby „wczorajszy”, a jego ministrowie cały czas wysuwali argumenty na nie. Na to wstał prezydent Wałęsa i mówi: „Borys, mówicie inaczej, niż wczoraj to uzgodniliśmy. Nie chcesz podpisać deklaracji, to nie podpisuj, ale my i tak to zrobimy”. Na to Jelcyn powiedział: „No dobrze, zgadzam się”.
Dlaczego po trzech miesiącach kierowania resortem finansów podał się pan do dymisji?
Dlatego, że Trybunał Konstytucyjny orzekł, iż administracji państwowej należą się rekompensaty za brak waloryzacji płac. A były to czasy, gdy Sejm przyjmował lub odrzucał orzeczenia w głosowaniu. Policzyłem, ile kosztowałaby realizacja tego orzeczenia, i wyszła mi astronomiczna kwota. Zacząłem lobbować za odrzuceniem tego orzeczenia u premiera, prezydenta, marszałka Sejmu, przewodniczących klubów sejmowych. Nic nie wskórałem. Na koniec powiedziałem, że jeżeli orzeczenie zostanie przyjęte, to składam dymisję. A ponieważ Sejm przyjął orzeczenie Trybunału, to oddałem się do dyspozycji premiera.
Ale pana dymisja została przyjęta dopiero 4 czerwca, kiedy doszło do lustracji na szczytach politycznych i rząd Olszewskiego upadł.
W przeddzień tego głosowania byłem na rozmowie u premiera Olszewskiego i ten spytał mnie, czy gdyby rząd mimo wszystko uzyskał wotum zaufania, to wycofałbym dymisję. Powiedziałem, że nie. Wydawało mi się, że ten rząd i tak długo by nie pociągnął.
Był pan na liście osób współpracujących z SB sporządzonej przez Antoniego Macierewicza. Wiedział pan o tym wcześniej?
Dowiedziałem się 4 czerwca. Ale gdy premier Olszewski proponował mi stanowisko, to mówiłem mu, że współpracowałem z wywiadem gospodarczym. Premier o tym wiedział, a mimo to chciał, żebym zasiadał w jego rządzie.
Kto panu powiedział, że jest pan na liście?
Antoni Macierewicz. Siedziałem obok niego w ławach rządowych, w drugim rzędzie, tuż za premierem i szefem URM Wojciechem Włodarczykiem. Macierewicz przyszedł ostatni i był niesłychanie podekscytowany. Podał jakąś kopertę premierowi, a do mnie mówi: „Domyśla się pan, co tam jest?”. Uderzająca była atmosfera tego momentu. Panowało niesamowite napięcie. Miałem wrażenie, że jestem dodatkiem do trójkąta, przez który przepływają ogromne fale magnetyczne. Obrady prowadził wicemarszałek Sejmu z KPN Dariusz Wójcik. Pojawiła się kwestia ogłoszenia przerwy. Rząd jej nie chciał, a marszałek przerwę ogłosił. Z tego powodu zapanowało wielkie niezadowolenie. Wolałby pan Wójcik nie wiedzieć, co o nim mówiono (śmiech). Część polityków obozu rządzącego oczekiwała, iż premier w mediach wygłosi jakieś wezwanie – do buntu albo czegoś takiego.
Ale niczego takiego nie wygłosił.
Miałem wrażenie, że tam był jakiś spisek, ale premier nie do końca został w niego wtajemniczony. Liczono tylko na jego określone zachowanie, ale się przeliczono.
Po upadku rządu został pan doradcą ds. ekonomicznych Lecha Wałęsy.
Raz czy drugi rozmawiałem z prezydentem o polityce gospodarczej i on był pod wrażeniem tych rozmów. Zaczął zacieśniać naszą współpracę i zaproponował mi stanowisko doradcy. Kiedyś dzwonię do niego, a on z pretensjami: „Miał pan mi pomagać, a pan się nie pojawia”. Mówię, że byłem w pałacu wiele razy. „Ja przepustki nie wypisywałem” – odparł Wałęsa.
W 1993 roku został pan kandydatem na premiera Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform, czyli partii Wałęsy. Ale do Sejmu pan nie startował. Zresztą nigdy pan nie startował. Dlaczego?
Do Sejmu nigdy mnie nie ciągnęło. Może dlatego, że przy moich dwóch metrach wzrostu ledwie się mieściłem w ławach sejmowych (śmiech). Generalnie pamiętam Sejm jako nieprzyjemne miejsce. Jedyny mandat z wyboru, jaki miałem, to radnego Wilanowa.
Wiązał pan jakieś nadzieje z BBWR?
Wydawało mi się, że coś się z tego wykrzesze. Byli tam fajni ludzie, np. prof. Zbigniew Religa. Ale skład klubu parlamentarnego okazał się eklektyczny, a prezydent szybko stracił serce do tego przedsięwzięcia. Skutek był tylko taki, że przez nas KLD i Solidarność nie weszły do Sejmu, co może i wyszło na dobre, bo jedni i drudzy musieli się wziąć do solidniejszej pracy.
BBWR nie objął władzy, ale pan został szefem MSZ w rządzie Waldemara Pawlaka.
Ze wskazania prezydenta Wałęsy. To był szczyt mojej pracy państwowej. Miałem dwa zadania – wprowadzić Polskę do NATO i UE. Tym się zajmowałem przez cały czas.
Jak się panu współpracowało z Pawlakiem?
Opowiem pani anegdotę, która oddaje charakter premiera Pawlaka. Do Polski miał przyjechać premier Rosji Wiktor Czernomyrdin, ale tuż przed jego wizytą na Dworcu Wschodnim w Warszawie zostali pobici jacyś Rosjanie. Premier Czernomyrdin przysłał nam notę o odwołaniu wizyty. Musieliśmy wydać komunikat w tej sprawie. Dzwoniłem do premiera Pawlaka, ale nie mogłem się z nim w żaden sposób skontaktować. A prezydent Wałęsa wyszedł spod prysznica, przedyskutowaliśmy tekst noty przez telefon i mówi: „Proszę wysyłać”. Pawlak po prostu nie chciał w tym uczestniczyć. Inna historia – miałem do podpisania jakieś porozumienie z USA, czego nie mogłem zrobić bez zgody premiera. Pawlak miał zastrzeżenia do tego dokumentu, ale nie chciał oficjalnie go zawetować. Wysłałem więc do niego pismo z prośbą o zaakceptowanie dokumentu i z taką formułką, że jeżeli do określonego terminu nie będzie odpowiedzi, to uznaję to za zgodę. Odpowiedź nie nadeszła, a więc dokument podpisałem. Premier Pawlak był ostrożny i szanował swój podpis (śmiech).
A co panu zapadło w pamięć z tego okresu?
Najbardziej traumatyczny moment przeżyłem, gdy Wałęsa zaczął mówić o rozwiązaniu parlamentu. Ogromnie się tego przestraszyłem. Poszedłem na lunch do prezydenta i nie mogłem wyczuć, czy on rzeczywiście będzie rozwiązywał parlament, czy tylko blefuje. Pytam Mietka Wachowskiego, co się dzieje, a on mówi: „Ja nie wiem, wziąłem zwolnienie lekarskie na wszelki wypadek”. Dzwoniłem wówczas do wielu osób, łącznie z prymasem, prosząc, żeby zadzwonili do prezydenta i odwiedli go od pomysłu rozwiązania Sejmu.
Dlaczego tak to pana przeraziło?
Gdyby Wałęsa rozwiązał parlament, łamiąc konstytucję, to reputacja Polski na świecie by runęła, a wraz z nią wszystko, co budowaliśmy. Proszę zobaczyć, jak szybko dziś tracimy szacunek na świecie, a mamy za sobą 28 lat ciężkiej pracy, którą wszyscy doceniali, i jesteśmy osadzeni w NATO i UE. Gdyby wtedy, zaledwie po sześciu latach transformacji, konstytucja została złamana, to skutki byłyby dla kraju dużo gorsze. No i jak pani wie, Wałęsa nie rozwiązał Sejmu.
Ale do marszałka Józefa Zycha zadzwonił z pytaniem o możliwość rozwiązania Sejmu.
Tak, ale cały czas nie wiem, czy od początku tylko straszył, czy też zmienił zdanie w trakcie operacji.
Mówiono, że Mieczysław Wachowski, szef Kancelarii Prezydenta, był złym duchem Wałęsy. Czy to prawda?
Tego nie wiem, bo tak blisko z prezydentem nie byłem. Ale obaj z prezydenckim ministrem Andrzejem Zakrzewskim byliśmy przekonani, że Wachowski psuje wizerunek prezydenta i przed wyborami prezydenckimi w 1995 roku powinien zostać odsunięty.
Z powodu jego działalności czy panującej wówczas opinii, że jest człowiekiem służb?
W tamtym momencie to już nie miało żadnego znaczenia. Wachowski był obiektem powszechnej krytyki, a to wpływało na notowania Wałęsy w przededniu kampanii. Poszliśmy do prezydenta, powiedzieliśmy mu o tym, a Wałęsa Wachowskiego zwolnił bez zbędnej zwłoki. Chyba dojrzał do tej decyzji.
Wierzył pan w wygraną Wałęsy?
Prezydent na początku kampanii miał bardzo kiepskie notowania. Z kolei ja byłem popularny i cieszyłem się dużym zaufaniem społecznym. Dlatego poszedłem do Lecha Wałęsy i mówię, że moglibyśmy się zamienić miejscami, bo moje notowania są wysokie. Na to prezydent odparł: „Nie teraz, miałem okropną kadencję, potrzebuję drugiej, żeby się odkuć”. Powiedziałem, że szanuję jego decyzję, i mocno zaangażowałem się w kampanię. Do dzisiaj żałuję, że nie było mnie w Polsce, gdy przygotowywał się do pierwszej debaty telewizyjnej z Aleksandrem Kwaśniewskim. Do drugiej debaty już ja mu pomagałem się przygotować i tej nie przegrał, ale pierwsza była nie do odrobienia.
A dlaczego zaangażował się pan w Ruch Stu?
Pod koniec mojej pracy w MSZ przyszedł do mnie Czesław Bielecki i namówił mnie do wstąpienia do Ruchu Stu. Dziś oceniam to jako mój błąd.
Dlaczego?
Pracę dla państwa uważam za obowiązek i zaszczyt, ale polityki nie lubię. W polityce nie istnieje słowo lojalność, nie ma przywiązania do wartości i pryncypiów. A co najgorsze, różne paskudne rzeczy tłumaczy się przy pomocy wielkich słów, najczęściej odwołując się do patriotyzmu. Ale Czesław Bielecki jest czarodziejem, a więc mnie oczarował. Rozstaliśmy się, gdy postanowił zawiązać sojusz z klasą robotniczą, czyli wejść do AWS. Mówiłem mu: „Panie Czesiu, to jest chore, żeby grupa liberałów robiła spółkę ze związkiem zawodowym”. Na co on: „A, bo się Polski nie da zmienić bez związku”. „To zmieniaj pan, ale beze mnie” – powiedziałem i tak się rozstaliśmy.
Ale wrócił pan do polityki.
No tak, najpierw kandydowałem na prezydenta, a później z Maciejem Płażyńskim i Donaldem Tuskiem założyłem Platformę Obywatelską. Ale do partii nie wstąpiłem od razu, tylko dopiero po roku, gdy kisiła się poniżej 10 procent poparcia i nijak nie mogła urosnąć. Zupełnie jak teraz Nowoczesna. Pomyślałem, że trzeba się włączyć i to ratować. Przyszedłem na spotkanie zarządu, żeby wstąpić do partii, a na tym posiedzeniu Płażyński zrezygnował z bycia szefem PO, co zupełnie nie było związane z moją decyzją. Ale znowu zrobiło się głupio. Moje uczestnictwo w PO zakończyła sprawa Nicei.
Chodzi o traktat z Nicei, w którym zawarto korzystny dla Polski sposób przeliczania głosów na mandaty w Parlamencie Europejskim, a który Unia chciała zmienić.
No właśnie. Chodziło o to, żeby szefowi MSZ Włodzimierzowi Cimoszewiczowi skrępować ręce. Żeby się upierał przy tej – z góry przegranej – Nicei do upadłego. Napisałem do „Rzeczpospolitej” artykuł, żeby tego nie robić, czyli nie umierać za Niceę. Na to w „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł Donalda Tuska i Jana Rokity, napisany przez Jacka Saryusz-Wolskiego, „Nicea albo śmierć”. Na najbliższym posiedzeniu zarządu partii mówię, że nie można robić ludziom sieczki w głowach i stawiać szefa MSZ w beznadziejnej sytuacji, bo z tego wynikną same straty w opinii publicznej i za granicą. Na co Rokita powiedział, że zagranica nic go nie obchodzi, bo chodzi o krajową politykę. Dla mnie to było nie do przyjęcia.
Wyszło na pana, bo traktat z Nicei upadł.
Tak, ale pewnie nie pamięta pani, jak to przebiegało. Cimoszewicz zaczął objeżdżać Europę, montując koalicję za Niceą, prasa się emocjonowała, że już Skandynawowie nas popierają, że jeszcze ktoś się dołączył. A skończyło się jak z akcją Witolda Waszczykowskiego przeciwko Tuskowi – zostaliśmy sami. Cimoszewicz, dociskany przez dziennikarzy, powiedział wówczas, że co innego deklarowano podczas rozmów z nim, a co innego zrobiono. Najbardziej w tym wszystkim zirytowała mnie ówczesna licytacja PO i PiS na „patriotyzm”, bo przecież cała ta akcja odbyła się pod hasłem obrony naszych interesów narodowych. I tę absurdalną licytację co i rusz mamy do dzisiaj.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost”)